18 godzinny przystanek w Dubaju – oh yeah, zobaczymy – zaliczymy i nie będę więcej marudzić, że chcę tam jechać. Wydłużyliśmy więc naszą przesiadkę na trasie Szanghaj – Warszawa i postanowiliśmy spędzić dzień w Dubaju. Odciski palców, skan oczu, pieczątki w paszportach i ruszyliśmy w kierunku metra, wydostając się na moment na powietrze. Ponad trzydzieści stopni buchnęło w nas i oszołomiło, motywując do szybkiego powrotu do budynku. Taki żar zdecydowanie jest nie dla nas, troszkę zaczęliśmy się bać jak będziemy się dalej poruszać. Niepotrzebnie, jak się później okazało. Pierwszy kierunek obraliśmy na Dubai Mall. Po wyjściu z metra szybko zauważyliśmy, że do celu prowadzi długi, szklany i klimatyzowany korytarz. Nie tylko do Dubai Mallu, ale w ogóle wyjścia są tak zorganizowane, że można ze stacji przejść wprost do swojego biurowca bez wychylania się na słońce. W klimatyzowanych korytarzach, w metrze, w centrum handlowym itp. ludzi mnóstwo, na mieście nie widać prawie nikogo. I wcale to nie dziwi, bo jak tu przetrwać w takim żarze.
Z racji pracy centra handlowe mnie trochę interesują, więc pobyt w takim molochu, pełnym luksusowych marek dla klientów w każdym wieku, z gigantycznym food courtem, czy wielkim oceanarium w środku, robił wrażenie. W Polsce żadne centrum nie zbliża się do tego – ani pod względem gabarytów, ani dostępnych marek, czy oferty rozrywkowej.
Nie zaplanowaliśmy dobrze naszej wizyty w Dubaju (nie zrobiliśmy właściwie nic), więc troszkę się rozczarowaliśmy stojąc przed windą do Burji Kalifa, na wjazd którą brakowało biletów na najbliższych kilka dni do przodu. Szkoda, bo wjazd na kolejny drapacz chmur byłby pięknym zwieńczeniem naszych wakacji. Tak więc pierwsza atrakcja (i jedna z niewielu w tym mieści) wypadła z naszej listy. Dubai Mall zaliczony, Burji Kalifa odhaczone choć nie zaliczone, to teraz czas na wyspę w kształcie palmy. Tym razem palma to mi chyba odbiła, bo wymyśliłam, że pojedziemy tam metrem i autobusem. I mimo, iż kierowca autobusu tłumaczył, że tak się nam dojechać nie uda, zmęczony dyskusją zabrał nas w końcu i wskazał gdzie mamy wysiąść. No i wysiedliśmy w żarze, przy autostradzie, która oddzielała nas od wyspy, którą pragnęliśmy tak zobaczyć. Zdenerwowani szukaniem drogi i zmęczeni krzykami na siebie, zrezygnowaliśmy i odpuściliśmy kolejny punkt z listy, wsiadając w autobus, kompletnie już bez planu co dalej (a na liście jeszcze suk mieliśmy). Ja, w strachu przed radykalnymi muzułmanami, w przedniej części autobusu dla kobiet i rodzin, J. z mężczyznami w części za „bramką”. Szyby autobusu wyklejone były wykazem pożądanych zachowań oraz listą zakazów i kar. W mojej części autobusu kompletne pomieszanie w moim małym rozumku -wśród moich towarzyszek podróży z jednej strony panie opatulone burkami od stóp po czubek głowy, z drugiej takie z cyckami na wierzchu. Wysiadłam skonfundowana.
Przystanek zrobiliśmy sobie gdzieś przy plaży. Akurat zbliżał się zachód słońca więc romantycznie obejrzeliśmy go brodząc po kolana w morzu. A naokoło nas znowu Muzułmanki i Muzułmanie w tradycyjnych strojach i takie (zarówno turystki jak i mieszkanki Dubaju) z pośladkami w stringach. W tle słychać rozpoczynające się w meczetach modlitwy, a tych z plaży nic nie rusza, dalej brodzą w wodzie bądź smyrają paluszkami swoje smartfony.
Zaczęło się robić ciemno więc uznaliśmy, że najwyższa pora skierować się do suku (ostatni punkt na naszej liście). W okolicy jedynym środkiem transportu był autobus, więc wsiedliśmy do takiego który jechał do metra. No a ten jechał, i jechał, i jechał… Jechaliśmy godzinę, może półtorej, a pokonaliśmy 1/3 trasy. Coraz ciemniej, coraz później, ogarnął nas strach, że nie zdążymy. Kombinując jak skrócić podróż wysiedliśmy w jakimś gwarnym centrum szukając autobusu, na który moglibyśmy się przesiąść. Przesiadki, marsz i tykający zegar, tak można opisać nasz dzień w Dubaju. Na metro jadące do suka dotarliśmy na tyle późno, że zetknęliśmy się z wylewającą się z niego falą ludzi z suka wracających. Wszystko jasne, nie ma po co tam już jechać. Szybkie spojrzenie na zegarek – możemy jeszcze uratować dzień, jedziemy obejrzeć fontanny (atrakcję, którą wyśmiewaliśmy od początku). No i wyścig z czasem, bo do rozpoczęcia pokazu zostało go już niewiele – bieg kilometrowym korytarzem ze stacji metra, potem bieg po Dubai Mall, uff zdążyliśmy. Nasza ostatnia, i cholera jasna jedyna atrakcja w tym mieście to pokaz fontann w Dubai Mallu. Żałosne 🙂
Po pokazie fontann kolejna przebieżka – tym razem by zdążyć na ostatnie metro, które dowiezie nas na lotnisko. I tak nasze 18 godzin spędziliśmy poznając dubajskie metro i autobusy, rozczarowując się panoramą miasta i słabiutką nocną iluminacją budynków biurowych (jak to nie dobrze mieć porównanie do Hong Kongu czy Szanghaju ;)), robiąc troszkę „wow” w Dubai Mall i na pokazie fontann, a na koniec próbując zdrzemnąć się na mało wygodnych lotniskowych fotelach. Czy mam ochotę poprawić planowanie i wrócić do Dubaju? Nie! Jest tyle ciekawszych miejsc.