Wyprawa, ekspedycja, plecak, raki i czekany. Co nas czeka, jak to wygląda? Ekscytacja i oczekiwanie – taki mniej więcej był nasz stan w przededniu wejścia na lodowiec Svartisen. Do tego dnia moje wyobrażenia o lodowcu były raczej mgliste. Nigdy nie widziałem lodowca ani na nim nie byłem nawet na nartach.

W drodze na lodowiec
W drodze na lodowiec

Nasza wyprawa musiała się zacząć oczywiście o świcie, bo przecież zawsze wszelkie wyprawy startują przez wschodem słońca zupełnie jakby te atrakcje miały uciec po południu, zniknąć w słońcu o kącie padanie większym niż 20 stopni w stosunku do płaszczyzny ziemi. Nordycki Norweg, którego Monika obstalowała jako naszego przewodnika nieco spóźniał (ponad godziną) w miejscu zbornym i z przerażeniem patrzyłem na ten coraz wyższy kąt padania promieni słońca. “Licho nie śpi” myślałem, bo czymś musiałem tłumaczyć sobie rosnącą agresję, która buduje się we mnie zawsze gdy czekam. Blondyn przyjechał, nie przeprosił, rzucił sprzęt w kupki-komplety, kazał zabrać i iść za sobą. Okazało się, że wyprawa ma jeszcze inwokację w postaci rejsu statkiem do miejsca gdzie zaczyna się szlak wspinaczki wstępnej, dostępnej jeszcze dla ludzi obutych w klapki a’la Giewont. Potem jest jeszcze wspinaczka pośredna i dopiero na końcu wspinaczka zasadnicza. Nordyk skakał jak kozice po skałkach i umykał co i raz za załomami, a my goniliśmy go chyżo i ochoczo, podczas kiedy podwieszone pod plecaki czekany i raki obijały nam się rytmicznie o tyłki niczym bacik woźnicy o tyłek konia. W końcu czuliśmy się wyjątkowo, bo już na statku kiedy weszliśmy tam ze sprzętem, wyczuć dało się atmosferę podziwu wśród innych turystów, pomimo iż mówili odmiennym, niepodobnym do żadnego innego językiem. Zawsze jednak jest to ten ton i te spojrzenia, kiedy czujesz, co tubylec chce wyrazić. I tym razem byliśmy pewni, że jesteśmy fajni.

Svartisen
Svartisen

Ponieważ Norweg, jak to każdy przewodnik, miał pewne plany na wczesne przedpołudnie i gonił nas niemiłosiernie, nie mieliśmy zbyt dużo czasu, żeby napawać się niesamowitymi widokami już nawet podczas wspinaczki wstępnej, a wspinaczka pośrednia, pod jęzor lodowca to już była walka o niezgubienie się za blondynem. Lodowiec z daleka wygląda niepozornie, ot kupa śniegu, która się jeszcze nie roztopiła, lekko zakurzonego, porytego jak miejskie bryły po cięższych zimach na początku kwietnia. Coś niesamowitego czuje się dopiero kiedy podchodzi się bezpośrednio na wyciągnięcie ręki. On jest duży, wysoki i samo wejście na niego wydaje się trudne. Pod sobą ma przepastne szczeliny jak z filmów gdzie wpadają śmiałkowie, łamią sobie ręce, nogi i jedzą się nawzajem oczekując pomocy. Postawa i wewnętrzne “hehehe, idziemy na lodowiec” zamienia się w “yyyyy?! czy na pewno…?”. Buduje się w takich chwilach w człowieku taki moment emocji typowy dla zetknięcia rzeczywistości z wyobrażeniami, kiedy myślenie, nazwijmy je w off-line, na wygodnej kanapie przy herbatce w ciepłym pomieszczeniu ze stale dostępnym prądem i wszelkimi wygodami, konfrontuje się z chwilą, nazwijmy ją on-line, kiedy już to coś mamy zrobić i gdzie wystarczyłby jeden mały krok, malutki taki. Tylko to jest kurna real, on-line a nie nasze myślenie na kanapie. Okazuje się, że te czekany i raki z kolcami 10cm to nie jest żaden gadżet do fejmy dla emerytów z łodzi przed wspinaczką wstępną, a element niezbędny planowanego przejścia. Że to jest element przetrwania, a lina nie jest bajerem, ale kawałkiem materiału, na którym może zawisnąć pięć osób o ile blondyn dobrze wkręci zabezpieczenie. Norweg wytypował mnie jako drugiego do wejścia, zaraz za sobą, co napawało mnie jakąś nieskromną dumą, ale jak się zaraz okazało było sporym utrudnieniem. Otóż trudno naśladować bywalca, w lot zapamiętywać jego zwinne ruchy i odtworzyć je na własnym, zwiotczałym od siedzenia za kompem ciele. Norweg z gracją odbił się od skał i jak kot wskoczył na lodowiec, który z bliska wyglądał jak miękki, tylko brudny bałwanek śniegu. Phi, pomyślałem i skoczyłem, bo przecież każdy na pewno w wyobrażeniach potrafi być na zawołanie jakimś tam np. Małyszem i powtórzyć poprawne i skoordynowane wybicie na progu. Wbiłem się czekanem i dla pewności drugą rączką w śnieżek, bo równowaga okazała się nieco inna niż planowałem i dedukowałem sobie z postępowania i gracji Norwega. Jednak milusi bałwanek okazał się twardym jak skała lodem, w który to czekan wbił się może na pół centymetra, gdy tymczasem w drugiej ręce asekurującej lód, zachowując III zasadę dynamiki wbił się pod paznokcie elegancko je wyłamując. Oczywiście dzięki adrenalinie nie poczułem nic. Nawet przez jakiś czas nie wiedziałem, że krwawię kontemplując raczej szok wielkiego kroku dla biurwy ze skał na lodowiec i analizując sobie różnice w skoku moim i Norwega. Potem przyszło to uczucie kiedy chciałbyś pomocy, zauważenia przez kogoś (czyt przewodnika) tego problemu, ale co? Krzykniesz nieśmiało hilfe, hilfe w takim towarzystwie? Przyznasz się do nieprzemyślanej dziecięcej reakcji, która kazała się złapać czegokolwiek i jakkolwiek? Popłaczesz się? Trzeba twardo iść, w końcu to wyprawa, ludzie w takich sytuacjach jedzą się na wzajem a ja straciłem tylko pół paznokcia. Wielkie mi co.

Svartisen
Svartisen

Obszar lodowca, po którym prowadził nas Norweg nie był ani specjalnie pionowy, ani trudny. Jednak wszystkim nam, ze względu na zupełnie nowe doświadczenie, sprawiało to ogromne kłopoty. Przejście przez małą muldę, którą normalnie bierze się większym krokiem zajmowało wieki. Wszyscy napieprzaliśmy tymi rakami ponad potrzebę, bo każdy z nas chciał mieć pewność, że dobrze siedzi, że wszedł na 5cm w ten lód, co dawało nam względne poczucie bezpieczeństwa. Równocześnie trzeba było myśleć o innych, odpowiednio luzować i oddawać lub zbierać linę. Innymi słowy wykonywać mnóstwo absorbujących czynności, których się wcześniej nie ćwiczyło (akurat wszyscy byliśmy świeżynkami). A gdzie czas na widoki, zdjęcia? Napawanie się krajobrazem? Norweg chyba to wyczuł, bo zrobił nam kilka popasów, pozwolił zbliżyć do siebie, popatrzeć i porobić zdjęcia.

Zaskoczyło mnie, że lodowiec wygląda na miękki ale w rzeczywistości jest cholernie twardą bryłą lodu. Wygląda pięknie, kiedy przechodzisz przez małe potoki topiącej się wody, które rzeźbią w nim kaniony. Na początku raki nie dają kompletnie poczucia bezpieczeństwa, zwłaszcza kiedy idziesz pod górę i polegasz tylko na dwóch kolcach przed palcami. Kiedy się jest na górze, jest sielanka, błoga cisza i bardzo ostre powietrze. Nie wiem czy zrobiliśmy w sumie 100 czy 500 metrów, ale spacer był niezwykle wyczerpujący. Natura pokazuje jednak w takich przypadkach jak mały i nieporadny jest człowiek, a zwłaszcza człowiek współczesny, który najsprawniejsze ma palce do pisania tych słów.

 

Relacja M. z wyprawy na lodowiec – tutaj.

Jak się przygotować do turystycznej „ekspedycji” na lodowiec?

  • kondycja – warto wcześniej trochę poćwiczyć
  • wysokie buty górskie
  • ubranie typu softshell i przeciwdeszczowe
  • ubieramy się warstwowo, jak w góry
  • rękawiczki, najlepiej wzmocnione
  • czapka
  • okulary przeciwsłoneczne
  • krem z wysokim filtrem
  • dużo wody i przekąski energetyczne
  • raki, kask, uprzęże zapewniał nam przewodnik

Nasze wejście na lodowiec zorganizowaliśmy z Rana Special Sport

A nocleg mieliśmy tutaj: Yttervik Camping. W bardzo przyjemnym domku, z którego tarasu roztaczał się widok na fiordy.

Write A Comment