Pół roku mieszkania w Londynie dało nam możliwość zajrzenia w kąty, w które zazwyczaj turyści nie zaglądają. Pewnie, że w pierwszych dniach pobiegliśmy na Regents Street, Piccadilly Circus, Trafalgar Square, pod Big Bena czy London Eye. Gdzieś w tle te obiekty będą się pojawiać, ale tutaj chcemy Wam pokazać również inne miejsca w Londynie, do których odwiedzenia Was zachęcamy. Znajdziecie tu również opisy innych brytyjskich miast, jednak to Londyn znajduje w naszych sercach miejsce szczególne. A mottem naszych londyńskich spacerów było zdanie „When a man is tired of London, he is tired of life” * 🙂
*Samuel Johnson, 20 września 1777 roku
W albumie zdjęć z pobytu w Londynie obowiązkowo muszą znaleźć się takie miejsca, które z Londynem kojarzone są najbardziej, występują na pocztówkach a w miniaturowej wersji mogą stanąć potem na półce w salonie jako pamiątka ze stolicy. Drodzy czytelnicy nawet nie zamierzam was odciągać od takich miejsc jak Pałac Buckingham, Big Ben, London Eye, piękna Katedra St. Paul’s, Tower Bridge, Tower of London, Hyde Park, Trafalgar Square, China Town, kolorowe ledy przy Picadilly Circus, Portobello w Notting Hill czy destynacje zakupowe takie jak Oxford Street czy Regents Street. Zresztą, nasze nogi tez tam stanęły i w pełni te wybory popieram. Bo czym jest pobyt w Londynie bez zdjęcia z Big Benem w tle?
Będąc w Londynie po raz pierwszy na pewno zaliczyć trzeba te najbardziej znane turystyczne atrakcje, ale zostając tam na nieco dłużej niż weekend, albo przyjeżdżając już n-ty raz, warto zajrzeć także w inne miejsca.
Oto nasza propozycja, gdzie w Londynie warto wsadzić swój ciekawski nos.
#1 Little Venice
Bardzo przyjemny spacer wzdłuż kanału Regents, podczas którego mamy okazję zajrzeć przez okna przycumowanych tam barek. Są tam barki podróżników, którzy cumują na kilka dni podczas swojej wodnej wędrówki po Anglii, są tam barki osób, które zamieszkały na kanale na stałe, są tam też barki – kawiarnie, barki – teatr, barki – księgarnie… Są jakby całe osiedla, gdzie ludzie sobie zorganizowali życie, z mini ogródkami na dachach lub przy pomoście, z dekoracjami „na posesji”, z pilnującymi swoich domostw psami i kotami. Jest też bardzo przyjemna ścieżka wzdłuż kanału, gdzie podczas spaceru mijacie piękne wille nadwornego architekta Johna Nasha, ślady po dawnym szlaku handlowym odbite na mijanych mostach, czy londyńskie ZOO. Spacer wzdłuż kanału kończy się śluzą w Camden Town.
Więcej o Little Venice – tutaj.
#2 Camden Town
Miejsce – rozrywka. Tłumy ludzi wylegujące się nad kanałem z piwkiem w ręku. Stoiska pachnące jedzeniem z różnych stron świata. Muzyka pomieszana z gwarem dyskutujących turystów i mieszkańców Londynu. Kawiarnie i puby, w których na próżno szukać wolnego stolika. Śluzowanie barek. I wielki market. Stoiska pełne kolorowych ciuchów i taniej biżuterii. Sklepy, których najlepszą wizytówką jest oprawa wizualna budynków. To miejsce elektryzuje i przyciąga.
#3 Borough Market
Nasz ulubiony food market, których w Londynie nie brakuje. Generalnie w stolicy Wielkiej Brytanii targów jest co nie miara, od bud i baraków niczym na Stadionie X-lecia w Warszawie (tylko w mniejszej skali), przez specjalne hale targowe i całe piętra w centrach handlowych, przez „specjalistyczne” ulice (jak targ kwiatowy przy Columbia Road czy targ rybny na Lewisham ), po miejsca takie właśnie jak Borough Market. Targ pod mostem, ale stylowy, z merchandisingiem, od którego szybciej pracują ślinianki i portfel sam się otwiera prosząc o załadowanie toreb specjałami, które są tam sprzedawane. Nie trzeba kupować, nie trzeba jeść, ale warto zobaczyć.
#4 Brick Lane
Egzotyczna ulica, która pachnie Azją. Miejsce z bogatą historią, w którym rozgrywały się szczęścia i tragedie emigrantów żydowskich z Europy, przybyszy z Bangladeszu czy pracowników browaru Trumana. Ulica, która w weekend jest targiem smaków z całego świata i modną imprezownią, a przez cały tydzień zaprasza do niedrogich restauracji curry. Ulica, na której zjemy najlepsze bajgle z wołowiną. Upatrzona ostatnio przez niestandardowe biznesy gastronomiczne, które otwierają tu prekursorskie knajpki z samymi płatkami śniadaniowymi czy owsianką w roli głównej menu.
Więcej o Brick Lane – tutaj.
#5 Neasden
Widok tej hinduskiej świątyni w bardzo przeciętnej dzielnicy Londynu sprawia, że zaczynacie przecierać oczy zastanawiając się czy to nie ułuda. To nie jedyna taka świątynia w stolicy, ale najbardziej okazała. Wielkie wrażenie robi już sam budynek, ale w środku oczy otworzą wam się jeszcze bardziej. Sanktuarium z rzeźbionymi detalami i kolumnami wygląda niczym magiczny ogród.
#6 Sloane Square i Albert Bridge
Sloane Square znajduje się w bogatej dzielnicy Chelsea. Przy samym skwerze jest dosyć gwarnie, to miejsce raczej zakupowe. Ale warto skręcić na przykład w Sloane Gardens i zobaczyć jak żyją zamożni londyńczycy w swoich zadbanych szeregowcach z czerwonej cegły. A potem w kolejną i kolejną uliczkę i tak dojść do Albert Bridge, najładniejszego mostu w Londynie. Najlepszą porą na spacer będzie wieczór, kiedy piękno mostu podkreślone jest iluminacją świetlną.
Niedługo pewnie do tego punktu dopisywać będziemy kolejne miejsce, które warto zobaczyć. Bo po przejściu na druga stronę Tamizy i pokonaniu Battersea Park, wyjdziemy na rewitalizowaną obecnie elektrownię Battersea Power Station. Będzie to wprawdzie kompleks mieszkalno-biurowo-handlowy, ale zachowane, a nawet odrestaurowane zostaną kominy, dźwigi i fasada elektrowni.
#7 Spacer wzdłuż Tamizy
Tamizy nie da się nie lubić. To pięknie zagospodarowana rzeka, wzdłuż której ciągną się deptaki i szlaki rowerowe. Ulubiony odcinek na spacer? Chyba ten od doków St. Katherine, przez Wapping, Limehouse aż po Canary Wharf.
#8 Brompton Cemetery
Na zachodzie cmentarze przejmują funkcje parków i nikogo nie dziwi, kiedy wybierane są na destynację sobotniego spaceru, miejsce joggingu czy lunchu podczas przerwy w pracy. Cmentarz Brompton ma długą historię, którą widać w architekturze katakumb czy nagrobków i pomników. Natomiast bujna roślinność i opadające konary drzew nadają mu dodatkowej tajemniczości.
Więcej o Brompton Cemetery – tutaj.
#9 Richmond Park
W tym parku żyją stada jeleni. Kiedy o tym usłyszałam przed oczami miałam obraz stada składającego się z kilku sztuk tych zwierząt. W Richmond Park spotkacie ich setki. I to największa atrakcja, ale nie jedyna. W parku jest kilka miejsc, o które warto zahaczyć podczas pobytu tutaj. Ale warto też udać się na spacer po samym Richmond.
Więcej o Richmond Park – tutaj.
#10 Doki Tamizy
Zakochałam się w Tamizie, a to się stało głównie za sprawą doków. Kiedyś miejsc związanych z przemysłem lub handlem, często były to slamsy pełne biednych emigrantów. Dzisiaj to zrewitalizowane osiedla mieszkalne z wielkimi oknami wychodzącymi na baseny portowe i dźwigami – symbolami morskiej dominacji imperium brytyjskiego.
Dok, do którego dostać się najłatwiej to St. Katherine’s Dock, bo znajduje się tuż przy Tower Bridge. Ale warto też pojechać do Royal Docks, udać się na spacer po Wapping czy Canada Water. W Canary Wharf z kolei jest Museum of London Docklands.
#11 Leinster Gardens 23-24
Na koniec atrakcja osobliwa. Dom, którego naprawdę nie ma. Adres, pod którym nikt nam nie otworzy drzwi. Miejsce, w którym niejeden żart wprowadzony został w życie, a nabrać dali się swego czasu nawet dostojni mieszkańcy Londynu.
Więcej o Leinster Gardens – tutaj.
Słodkie co nieco w ciągu dnia, przerwa na filiżankę ulubionego napoju, spotkanie z przyjaciółką na plotki i kawę… Miłe akcenty, które wypełniają nam dzień i które są tak naturalne i oczywiste, że się nad tymi momentami w ogóle nie zastanawiamy. W niektórych zaś krajach stały się one elementem kultury z nimi kojarzonej, są mocno zakorzenione w historii i mają ważny społeczny wymiar.
„When the clock yells 'four’! Everything stops for tea”*
Kulturę spożywania popołudniowej herbatki w Wielkiej Brytanii prawdopodobnie zapoczątkowała w XIX w. 7. księżna Bedford, Anna. Biedna kobieta nie była w stanie o głodzie wytrzymać od śniadania aż do około godz. 20:00, kiedy zasiadano do kolacji, więc prosiła służbę o przynoszenie do jej pokoju herbaty i kilku przekąsek. Na początku popołudniowy posiłek spożywała sama, ale wkrótce zaczęła zapraszać znajomych, a herbatka przeniesiona została z jej pokoju do salonu. Zwyczaj ten szybko rozprzestrzenił się nie tylko wśród elit, ale zaanektowany został również przez gawiedź.
Popołudniowa herbatka była przyczynkiem do spotkania ze znajomymi, podzielenia się plotkami i wspólnego spędzenia czasu. Pora jej spożywania była inna wśród elit (ok. godz. 15:00 lub 16:00) i klasy pracującej (po godz. 17:00), na co jak mniemam wpływ miało po prostu dysponowanie wolnym czasem. Obecnie ten zwyczaj kontynuowany jest raczej w hotelach czy niektórych kawiarniach, na co również jak mniemam wpływ miały zmiany w stylu życia i godzinach pracy, zabieganie, mnóstwo dodatkowych aktywności, którym oddajemy się po pracy i jeszcze pewnie wiele innych powodów.
English tea to nie tylko cuppa (cup of tea), ale ściśle z nią związany zestaw zimnych przekąsek, na które składają się drobne kanapeczki, maślane scones, ciasta i drobne ciasteczka. Istnieje zresztą kilka odmian menu herbacianego, np. Cream Tea (do herbaty podawane są same scones), Champagne Afternoon Tea (dopełnieniem do klasycznego menu jest lampka szampana) czy High Tea (wraz z herbatą serwowany jest gorący posiłek).
Fika w Szwecji
Szwedzi z kolei kochają kawę i zawsze kiedy pojawiają się jakieś raporty dotyczące globalnego jej spożycia, Szwecja znajduje się w czołówce krajów, w których sprzedaje się jej i pije najwięcej. Dla mnie Szwecja również kojarzy się z zapachem parzonej, w ekspresie przelewowym, kawy. W ofercie wielu kawiarni jest właśnie kawa z ekspresu przelewowego, najczęściej z dolewką cenie (między innymi za to kocham Szwecję :)). W odróżnieniu od brytyjskiej popołudniowej herbatki, dla Szwedów każda pora dnia jest dobra, by zrobić sobie przerwę na kubek kawy, słodką przekąskę i pogaduszki z przyjaciółki, kolegami z pracy czy rodziną. To jest fika.
Samo słowo pochodzi z XIX w. i powstało z odwrócenia liter w słowie kaffi, czyli „kawa” (obecnie kaffe, ale ponoć wśród starszych pokoleń można się jeszcze spotkać z wymową kaffi). Fika z jednej strony oznacza po prostu kawę, a z drugiej ma znaczenie o wiele szersze, o ważnym społecznym i kulturowym wymiarze. To zestaw składowym takich jak właśnie kawa, jak słodkości, ale też ludzie, interakcje, budowanie więzi, integracja, cieszenie się chwilą i celebrowanie wspólnego czasu…
Do kawy najczęściej podaje się przekąski słodkie, z których najpopularniejsze są cynamonowe bułeczki (kannelbullar). W XIX w. wypadało natomiast podać zestaw siedmiu rodzajów drobnych ciasteczek (migdałowe drömmar, kolorowe odkurzacze z rumem, czyli dammsugare, kruche ciasteczka z malinowym stemplem, ciasteczka owsiane, korzenne, karmelowe oraz waniliowe paluszki fińskie), co ponoć teraz nadal jest praktykowane podczas specjalnych okazji. Oczywiście podczas fiki każdy podjada co lubi, bo to nie o jedzenie tu chodzi, a o interakcje między ludźmi.
Oba zwyczaje są całkiem świeże (XIX w.), ale mimo wszystko mocno zakorzenione w kulturach tych krajów. Sama kawa w Szwecji pojawiła się dopiero w XVII w. i od razu zyskała sporą popularność, była nawet kilka razy w historii tego kraju zakazywana, aż ostatecznie wszelkie zakazy jej sprzedaży i konsumpcji cofnięto na dobre właśnie w XIX w. Z kolei herbata w Wielkiej Brytanii potrzebowała czasu, by podbić brytyjskie serca. Sprowadzana z dalekowschodnich kolonii na początku sprzedawana była w kilku kawiarniach i reklamowana niemalże jak lekarstwo („pomagała zachować zdrowie aż do później starości”**). Dzisiaj herbata kojarzy się z Anglią, jakby to tu była uprawiana. Porównując chińską konsumpcję oraz dostępność herbaty, też przestaję mieć konotację herbata=Azja.
Ale wróćmy na koniec do popołudniowej herbatki i fiki. W obu tych zwyczajach nie o samo spożycie trunków przecież chodzi, a kawa czy herbata są pretekstem do aktu o głębszym społecznym znaczeniu. Wśród narodów stawiających na indywidualizm czy graczy solo pewnie większą popularnością cieszyć się będą kawa w jednorazowym kubku na wynos, pita szybko, w drodze, samotnie. Z kolei czy celebrowanie fiki, wspierane dodatkowo przez pracodawców, pogłębia kolektywizm, wspólnotę, wpływa na efektywność pracy grupowej itp.?
Chyba czas na przerwę – fika czy afternoon tea?
*z piosenki Jack’a Buchanan, Everything Stops for Tea
**www.britainexpress.com
AFTERNOON ENGLISH TEA MENU
drobne kanapeczki
z ogórkiem
z jajkiem i rzeżuchą
z szynką i musztardą
z wędzonym łososiem i serkiem śmietankowym
z kurczakiem koronacyjnym
scones
podane z dżemem i gęstą śmietaną
ciasta i ciasteczka
FIKA - CIASTECZKA DO KAWY
migdałowe drömmar
dammsugare
kruche z malinowym stemplem
owsiane
korzenne
karmelowe
waniliowe paluszki fińskie
Jakoś tak mamy, że lubimy postawić nogę w miejscach naj – najbardziej na północ w Europie, najwyższy w Tatrach, najbardziej wysunięty na zachód, koło podbiegunowe itp. Chcieliśmy też stanąć na zerowym południku, skoro ten leży rzut beretem od nas.
Zamiast wjeżdżać do Greenwich kolejką, wybraliśmy pieszą przeprawę pod Tamizą. Zanim jednak weszliśmy „pod wodę” przywitał nas zza rzeki Old Royal Naval College w całej okazałości. Szybka przeprawa pod rzeką (tunel ma zaledwie 365 m długości, więc spacer trwa kilka minut), rzucenie spojrzeniem na Cutty Sark (niestety już nie oryginalny, ponieważ kilka lat temu ten sprowadzający z Dalekiego Wschodu herbatę statek troszkę płonął) i dotarliśmy do obserwatorium.
Był drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, więc pomyśleliśmy że większość osób zdecyduje się na zakupowe szaleństwo Boxing Day. A tu niespodzianka. Pod obserwatorium mnóstwo osób, turystów i miejscowych. I wszyscy z tym samym grymasem zawiedzenia na twarzy – bramy obserwatorium skutecznie odcięły nas od południka zero. Przez kraty patrzyliśmy więc na wyznaczoną na ziemi linię, wyobrażając sobie ujęcia jak stroimy miny stając na niej czy ustawiając stopy po obu jej stronach. Szkoda, że tym razem nikt nie pomyślał, że w taki dzień fajnie ruszyć tyłek zza stołu, niekoniecznie na zakupy.
ATRAKCJE
- Royal Observaotory Greenwich
- Royal Maritime Greenwich
- The Queen’s House
- Old Royal Naval College
- Greenwich Foot Tunnel
- Cutty Sark
Nasza wycieczka do Oksfordu jest najlepszym przykładem jak pogoda może zniechęcić do eksplorowania miasta. Podejrzewam, że zimny, silny i przenikliwy wiatr przyczynił się tego dnia do podniesienia sprzedaży w kawiarniach i pubach. Nawet my co i rusz szukaliśmy schronienia, jak nie w kawiarni to w jakimś muzeum (a na muzea w Oxfordzie na szczęście nie ma co narzekać 🙂 ). W planach miałam szybkie zaliczenie oksfordzkich top 10 i ucieczkę gdzieś na przedmieścia, by zobaczyć stare domy i podejrzeć jak żyją akademiccy wykładowcy. Pogoda powstrzymała nas jednak przed zapuszczaniem się w dalsze rejony, a muzea, które miałam tylko „zaliczyć”, mogę uznać za całkiem dokładnie zbadane. Czy to źle? Chyba nie, bo Oksford okazał się ciekawym i uroczym miasteczkiem, do którego chętnie kiedyś wrócę (licząc na lepszą pogodę).
Temu chowaniu się przed wiatrem mogę podziękować za wizytę w Muzeum Naturalnej Historii (OUMNH), które nie było w moim planach. Wprawdzie na liście miejsc do odwiedzenia było Pitt Rivers Muzeum, do którego wchodzi się przez OUMNH, ale nie wydało mi się na tyle interesujące, by planować w nim dłuższą wizytę. Moje założenie okazało się błędne i rzeczywiście chyba pogodzie mogę dziękować, że mnie tam zapędziła 🙂 Oksfordzkie Muzeum Naturalnej Historii robi wrażenie nie tylko zgromadzonymi w nim obiektami, ale przede wszystkim neogotycką architekturą sali wystawowej, jej strzelistym żelaznym szkieletem i wielkimi przeszklonymi powierzchniami. Pstrykałam zdjęcia jak głupia, ale i tak nie oddają tego, co zobaczyły oczy.
Oksford to miasto akademickie i odwiedzając je nie da się pominąć uniwersyteckich budynków. Zaś sam spacer pomiędzy murami poszczególnych wydziałów jest bardzo klimatyczny.
Nie sposób ominąć najbardziej chyba znanego budynku, czyli Radcliffe Camera. Nam nie dane było wejść do dzisiejszej czytelni, ale również z zewnątrz imponująca jest architektura tego XVIII- wiecznego gmachu.
Koniecznie trzeba też zajrzeć do średniowiecznej sali wykładowej i egzaminacyjnej – Divinity School. Wstęp nie jest drogi i kosztuje 1 GBP.
Naszym odkryciem okazało się Modern Art Oxford, galeria sztuki współczesnej której nie spodziewaliśmy się w tym akademickim mieście. Zdecydowanie warta odwiedzin jeśli interesujecie się sztuką współczesną.
Oksford jest inny niż Londyn. Inna jest tu architektura, inny budulec, jest bardziej prowincjonalnie, ale też bardziej brytyjskie. Otóż dopiero w Oksfordzie, po raz pierwszy po blisko pół roku, zobaczyliśmy kolejkę równiutko ustawionych na przystanku pasażerów komunikacji miejskiej. Taki widok wcześniej mieliśmy okazję oglądać w byłej angielskiej kolonii, w Hong Kongu. Taki malutki przykład jak multikulturowość wypiera lokalne tradycje i konserwatyzm.
Miasteczko nie jest duże i wystarczające na jednodniową wycieczkę. Z Londynu do Oksfordu jeżdżą dosyć często pociągi – my też taką właśnie formę transportu wybraliśmy. Na obiad można zatrzymać się w jednym z lokalnych pubów – idealna będzie klasyczna smażona ryba z groszkiem i frytkami oraz obowiązkowym pintem piwa.
CO ZOBACZYĆ W OKSFORDZIE
Było nie było trochę się interesuję obiektami inżynieryjnymi, ich powstawianiem, eksploatacją itp. Przeglądając historię londyńskiego metra natknąłem się na wzmiankę o oszukanym budynku w Notting Hill. Kiedy budowano pierwsze koleje podziemne w Londynie, stosowano oczywistą i najprostszą metodę nazywaną przeze mnie ursynowską, która polega na tym, że stawiasz płot przez środek miasta, kopiesz i nie przejmujesz się ani otoczeniem ani zamieszaniem jakie swoimi pracami wywołujesz.
Tak też budowała pierwsza kompania, która wykombinowała żeby zejść pod ziemię zamiast budować nasypy (może to był ówczesny CSR, bo przecież miasto po budowie zrastało się jeszcze bardziej?). Metoda „cut and cover” wymagała wyburzenia przeszkód na swojej drodze, a nośność stropów nie pozwalała na nadbudowę na takich tunelach kilkupiętrowych kamienic. W 1830 roku los kamienic o numerze 23 i 24 przy Leinster Gardens, gdzie zaplanowano przebieg linii District, był zatem przesądzony. Powstała w rzędzie kamienic wyrwa jednak tak raziła mieszkańców, że poprosili oni firmę Metropolitan o odtworzenie fasady dwóch zniszczonych numerów kamienic. Fasada z powodzeniem udaje kamienicę, imituje drzwi i okna tak, że przeciętny przechodzień nie zauważa nic szczególnego. Obejście kamienic od tyłu ujawnia gołą ścianę z metalową kratownicą rozpierającą sąsiednie kamienice co daje wgląd w tunel, który notabene był stosowany do wentylacji metra, które wówczas wykorzystywało lokomotywy parowe.
Nasz spacer (25 grudnia – public transport outage) liczący ok. 15 km do tejże inżynieryjnej atrakcji też okazał się fejkiem, ponieważ okazało się, że fasada jest w remoncie i przykryta została rusztowaniami. Nie pierwszy to raz kiedy tym adresem żartuje się z ludzi, ponieważ ponoć powszechnie zamawia się na ten adres pizzę, a w 1930 ktoś pod tym adresem urządził bal charytatywny uprzednio sprzedając nań drogie bilety. Ściana dalej żartuje, tradycji stało się zadość 🙂
Wschodni Londyn to taka gorsza część miasta – zarówno kiedyś, kiedy po prostu znajdowała się poza murami i zamieszkiwana była przez wyrzutków społeczeństwa, przestępców itp., a potem osiedlali się tam biedni imigranci, jak i teraz kiedy Spitalfields należy do najbiedniejszych dzielnic. Jest to też na pewno pełna kolorytu część, którą warto w Londynie odwiedzić. Ciężko o nią nie zahaczyć wędrując po City, którego szklane budynki co raz pojawiają nam się na niebie w tle tego starego Londynu. Niestety łatwo też z tego miejsca uciec nie wiedząc gdzie się trafiło, co przytrafiło się też nam kiedy po raz pierwszy, podczas jakiegoś późnonocnego spaceru po wizycie w którymś z londyńskich pubów, skręciliśmy w boczną uliczkę i postawiliśmy nogę w okolicy Brick Lane. Nie wiedząc gdzie się znaleźliśmy i co nas może tu czekać (a po obrazku spodziewaliśmy się raczej najgorszego), dokonaliśmy odwrotu w kierunku bezpiecznego wg naszego uznania City. Kolejne wizyty były już świadome, a ciekawość ciągnęła nas w co mniejsze uliczki, o restauracjach i sklepach z jedzeniem nie wspominając.
Dzisiaj Brick Lane jest modną ulicą, w ciągu dnia spotkamy tu mnóstwo turystów, wieczorem restauracje pełne są wygłodniałych Londyńczyków, a w nocy możemy wskoczyć tu na drinka lub na słynne bajgle z wołowiną (o których pisaliśmy TUTAJ). Jest to zdecydowanie okolica pełna życia, kolorów i mieszanki kultur. Na to, jaka okolica jest dzisiaj wpływ mieli osiedlający się tu imigranci, wśród których byli m.in. francuscy hugenoci, Żydzi ze wschodniej Europy, Banglijczycy czy Somalijczycy. Ich obecność, dzisiejsza i przeszła, zaznacza się w różnych formach. Banglijczycy sprawili, że okolica zapachniała egzotycznymi przyprawami. Sama Brick Lane to głównie restauracje i sklepy curry. Jest kolorowo od szyldów i głośno od restauracyjnych naganiaczy. Muzułmański meczet (London Jamme Masjid) widoczny jest z każdego punktu Brick Lane (szczególnie wieczorem, kiedy podświetlony jest minaret, który mieni się różnymi kolorami). Co ciekawe, budynek meczetu od dawna pełni rolę świątyni, nie zawsze jednak była ona muzułmańska. Znajdował się w nim i kościół protestancki, i Synagoga, a w połowie lat 70. XX w. zaczął służyć Muzułmanom.
W eleganckich kamienicach w uliczkach odchodzących od Brick Lane – Princlet Street, Folgate Street, Fournier Street – mieszkali i pracowali francuscy hugenoci (zajmowali się głównie tkactwem). Trochę to ironiczne, ale ponoć kamienice zostały zachowane dokładnie w takim samym stanie w jakim je zbudowano przede wszystkim dlatego, że ich mieszkańcy byli zbyt biedni by dokonać w nich jakichkolwiek przeróbek. I w sumie dzięki owej biedzie podobno dzisiaj kiedy zajrzymy do środka kamienice mają dokładnie taki sam układ jak w XVIII czy XIX wieku (podobno, bo my w środku nie byliśmy). Uwagę zwraca również ich zewnętrzna fasada (dzisiaj w większości przypadków już odrestaurowana) – okiennice (nie jest to powszechny widok w Londynie), stonowane kolory, bogato zdobiono wejścia (kolumny, drobne rzeźby), czy szpulki wykorzystywane do zawieszenia szyldu reklamowego zakładu tkackiego.
Za murami dawnego Londynu znajdował się też największy swego czasu browar w Wielkiej Brytanii (a podobno nawet i na świecie) – Truman Brewery (Black Eagle Brewery). Browar został założony w II połowie XVII w. poza murami miasta, ponieważ w owym czasie po prostu nie było zgody na otwieranie browarów na obszarze miasta. Jednym z piw ważonych w Truman Brewery (i najważniejszych dla tego browaru) było ciemne piwo porter, swego czasu ulubiony napój londyńskiej klasy robotniczej (nazwa podobno wzięła się od tego, że piwo to bardzo lubili tragarze – porters). Jego olbrzymie tereny zaadaptowane zostały dzisiaj na klub, weekendowy targ i miejsce imprez. Browar jest ważnym punktem na mapie Brick Lane nie tylko z uwagi na geograficzne położenie, ale też dlatego, że jeden z partnerów biznesowych, Thomas Fowell Buxton walczył o poprawę warunków bytowych lokalnej społeczności oraz warunków pracy pracowników browaru.
Będąc w okolicy warto pójść ciut dalej, do Commercial Street i zajrzeć do znajdującego się przy niej Old Spitalfields Market. Na początku był to po prostu targ warzywny, a teraz można na nim kupić wszystko (od ręcznie robionych drobiazgów, przez ubrania vintage po produkty znanych marek). Po przeciwnej stronie ulicy (84 Commercial Street) znajduje się pub The Ten Bells, pub jak pub, ale wspominam o nim ponieważ ponoć powiązany jest troszkę z historią Kuby Rozpruwacza (jedna z ofiar ponoć w nim piła zanim została zamordowana, inna – prostytutka – na chodniku przed barem „łapała” klientów). Zresztą nawet na jakiś czas zmieniono mu nazwę na „Kuba Rozpruwacz”, ale później uznano, że upamiętnianie w ten sposób mordercy kobiet nie jest właściwe i powrócono do poprzedniej nazwy. Troszkę dalej przy Commercial Street trafimy na XIX w. Peabody Buildings. Nazwane od nazwiska amerykańskiego filantropa (George Peabody), który sfinansował budowę tych wygodnych mieszkań niskoczynszowych , w celu poprawy warunków życia najbiedniejszych. Dolne piętro tego narożnego budynku przeznaczone było na część handlową (z magazynami w piwnicy), kolejne na przestrzenne mieszkania a strych na pralnie, suszarnie itp.
GDZIE ZAJRZEĆ
- Brick Lane
- Old Spitalfields Market (Old Spitalfields Market, 16 Horner Square, Spitalfields Traders Market, London E1 6EW)
- The Ten Bells Pub
- Peabody Buildings
- Commercial Street
- Truman Brewery (Black Eagle Brewer)
- London Jamme Masjid
- Beigel Bake
Mews to niewielka uliczka, najczęściej brukowana, wzdłuż której znajdują się szeregowe domki. Można postawić kropkę i zakończyć ten wpis. Ale gdyby tak było temat mews’ów nie byłby aż tak ciekawy, by spędzić cały dzień zaglądając właśnie do tych uliczek (tak jak my to zrobiliśmy). Poczytajcie o mews’ach i dajcie znać w komentarzu, czy tak jak ja zapragnęliście w jednym zamieszkać.
Pierwotnie mewsem nazywany był rząd stajni (czyli właśnie te domki), w których trzymane były konie i przechowywane powozy, i w których znajdowała się także niewielka część mieszkalna dla koniuszych. Mews’y znajdowały się na tyłach większych i bardziej reprezentacyjnych ulic i placów, wzdłuż których w okazałych willach mieszkali co bogatsi mieszkańcy Londynu. Dzięki temu mieli oni szybki dostęp do swoich powozów, a stajnie nie szpeciły obrazu miasta. W czasach kiedy ludzkość zaczęła przesiadać się z powozu do auta stajnie nie były już tak potrzebne. Część z nich zaczęto przerabiać na garaże, magazyny, graciarnie. Ale dosyć szybko zauważono w nich potencjał i zaczęto przeobrażać w domy – świetna lokalizacja w najlepszych dzielnicach miasta, często w samym centrum (okolice Hyde Park, Regent’s Park, Holland Park), możliwość zaadaptowania części stajennej na mieszkanie bądź po prostu przerobienie na garaż (co znacznie zmniejsza koszty parkowania w mieście), mimo iż położone w centralnych punktach miasta, to lokalizacja „na tyłach” sprawia, że jest bardzo cicho i kameralne.
Prawdopodobnie pierwszy mews zaadoptowano na dom w 1908 roku w dzielnicy Mayfair, który został później okrzyknięty „the best bijou house in London” („londyńskim klejnotem”). I ponoć ta transformacja narodziła trend. Kolejne stajnie zaczęły być przerabiane na mieszkania, często bardzo designerskie. Lokalizacja mews’ów sprawia, że nie są to tanie nieruchomości i nie każdy może sobie na nie pozwolić.
Obecnie określenie mews stosuje się do ulicy wzdłuż której ulokowane sa te stajnio-domy, ale też do określenia typu nieruchomości (mews house). Typowy mews jest nieduży i ma ok 90-140 mkw (1000-1500 stóp kw). Zazwyczaj jest dwu- lub trzy- piętrowy i nie posiada ogródka, aczkolwiek są wyjątki. Wielu obecnych właścicieli pozostawiło drzwi garażowe na zewnątrz swoich domów, w środku jednak przestrzenie te zaadoptowane zostały na mieszkania.
Do mews’ów zaglądaliśmy podczas naszych spacerów po Londynie. Na pierwszy natknęliśmy się w Holland Park (Holland Park Mews) i wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co to jest, ale mimo iż chwilę wcześniej zachwycaliśmy się przepięknymi rezydencjami Holland Park, to już wtedy ta mała niepozorna uliczka zrobiła na nas wrażenie. Kolejne jakie obejrzycie na zdjęciach to uliczki w Mayfair, Belgravia i Notting Hill. Mieszkania znajdują się przy samej ulicy więc przy odrobinie szczęście (czyli gdy właściciel nie zasunął szczelnie rolety) można zajrzeć do środka. Jeśli zaś macie ochotę obejrzeć jak można przerobić stajnie na mieszkanie warto obejrzeć kilka na stronach londyńskich agencji nieruchomości.
Kilka słów o obchodach 11 listopada w Wielkiej Brytanii, które zaskoczyły mnie bardzo pozytywnie (jeśli w ogóle tak wypada napisać o tego typu dniu).
Dzień Pamięci jest tu czczony z wielkim szacunkiem dla żołnierzy, którzy walczyli w I wojnie światowej. Szacunek ten okazywany jest nie tylko 11 listopada, ale na wiele tygodni wcześniej, kiedy w mieście pojawiają się maki. W tym roku (2014) przy Tower Hill powstała specjalna instalacja Blood Swept Lands and Seas of Red z ręcznie wykonanych 888 246 ceramicznych maków, z których każdy symbolizuje jednego brytyjskiego żołnierza poległego w I wojnie światowej. Układanie kwiatów w „morze krwi” rozpoczęło się już w połowie lipca i do ostatniego dnia upamiętniającego zakończenie wojny można było oglądać jak owo „morze” rośnie, zalewając powoli teren wokół Tower Hill. Efekt końcowy robił niesamowite wrażenie. Wszystkie te maki zostały sprzedane i po 11 listopada rozpoczął się ich demontaż i rozsyłanie do nowych właścicieli. Fundusze uzyskane ze sprzedaży zostały przekazane na wsparcie organizacji charytatywnych, głównie zajmujących się pomocą kombatantom czy byłym wojskowym.
Ale wspomnieć chciałam też o innych makach, o drobnych kwiatkach które pojawiły się w klapach marynarek, na kurtkach czy torebkach mieszkańców miasta (wpinki/broszki). Już w październiku można było je zaobserwować u dziennikarzy, maki można było kupić przy stacjach metra czy nawet na recepcji niektórych korporacji. Wpinki bywają różne, są wykonane z różnych materiałów, różnej wielkości, ale wszystkie przedstawiają czerwony kwiat maku. Dochód z ich sprzedaży również przeznaczany był na wsparcie organizacji charytatywnych, a wpięcie ich w ubranie ma symbolizować właśnie pamięć o wojnie i poległych oraz nadzieję. Im bliżej 11 listopada tym więcej osób z wpiętym w ubranie makiem można było dostrzec na ulicy. Bardzo ładny gest.
Oczywiście są też oficjalne obchody w niedzielę przed/po 11 listopada (Remembrance Sunday), są 2 minuty ciszy (11. dnia, 11. miesiąca o godz. 11:00, ja miałam okazję uczestniczyć w takiej w Remembrance Sunday). Mnie najbardziej urzekły maki i to jak wiele osób chce pamiętać i chce to pokazać innym.
O tym jak to się stało, że maki upamiętniają poległych w I wojnie światowej, o fabryce maków itp. możecie przeczytać tutaj i tutaj. A maki można kupić/obejrzeć choćby tutaj.
W samym centrum miasta, o krok od Tower of London i Tower Bridge, mieści się tak urocze miejsce, że aż dziwi, jak można je ominąć (a nam się to udawało). Doki Św. Katarzyny to obecnie kompleks nowoczesnych biurowców, apartamentowców i restauracji zlokalizowany wokół przystani, w której cumują ekskluzywne jachty.
Miejsce to ma długą historię, sięgającą X wieku, ale kształt jaki widzimy dzisiaj nadany mu został w XIX w., kiedy to na mocy decyzji Parlamentu z 1825 roku teren został rozbudowany i przekształcony w nowy port handlowy miasta. Pracami kierował brytyjski inżynier Thomas Telford, który zaprojektował doki w formie dwóch basenów – zachodniego i wschodniego. Telford zaprojektował również rewolucyjne w porównaniu do innych doków, usytuowanie magazynów – przy samych nabrzeżach, dzięki czemu skrócony został czas rozładunku, który odbywał się wprost ze statku do magazynu, bez konieczności dodatkowego transportu (podyktowane to było w dużej mierze ograniczoną powierzchnią jaką inżynier miał do dyspozycji). Oficjalne otwarcie nowych doków miało miejsce w 1828 roku i od tego czasu były one portem dla statków handlowych z Europy, Afryki, Indii i Dalekiego Wschodu przywożących takie dobra jak cukier, alkohole, przyprawy, perfumy, marmur i kość słoniowa. Wszystkie te produkty składowane były w dziewięciu 6-piętrowych magazynach i z tego też powodu miejsce to nazywane było „największą koncentracją przenośnych bogactw”. Doki nie były zbyt duże porównując je do innych wokół Tamizy i po II wojnie światowej okazały się nie mieć wystarczających gabarytów, by zmieścić duże statki handlowe. Zostały więc zamknięte dla handlu.
Dzisiaj jest to miejsce, w którym cumują ekskluzywne jachty i motorówki, na które spoglądają oczy pracowników otaczających je biurowców, mieszkańców apartamentowców czy klientów licznych restauracji. Odbywa się tu wiele imprez, zarówno cyklicznych jak i o jednorazowym charakterze. Urocze miejsce na spacer czy odpoczynek na jednej z ławeczek. U wejścia do doku zachodniego dosyć tłoczno i gwarno, gdyż właśnie tam zlokalizowane są restauracje i kawiarnie, tam też najczęściej zaglądają turyści. Znajduje się tam również jedyny ocalały po II wojnie światowej XIX – wieczny magazyn – Ivory House, który nazwę otrzymał z uwagi na ogromne ilości magazynowanej w nim kości słoniowej. Stoi tu też XVIII – wieczny gmach dawnego browaru królewskiego, w którym obecnie jest pub „The Dickens Inn”. Spacer w kierunku doku wschodniego zabierze nas w miejsce spokojniejsze, mniej gwarne, o bardziej rezydencyjnych charakterze. Na tyłach doku jest też jedna z londyńskich mews, którym poświęcony został odrębny wpis – czytaj TUTAJ.
Plan współczesnych doków znajdziecie tutaj.
Nie pamiętam od ilu już lat nie byłam na cmentarzu w Święto Zmarłych. Cmentarz Brompton bardzo chciałam zobaczyć i akurat tak się złożyło, że wydarzyło się to właśnie 1 listopada. Cmentarz ten jest o tyle ciekawy, że już na etapie projektowania (w I połowie XIX w.) zakładana była jego podwójna funkcja – jako miejsce spoczynku zmarłych i jako miejsce rekreacji. I takie też funkcje pełni do dzisiaj, gdzie poza odwiedzającymi groby (i turystami) można spotkać ludzi jedzących lunch, jeżdżących na rowerze, spacerujących z dziećmi czy przygotowujących się do maratonu.
Poza nagrobkami, z których spora część jest bardzo okazało, na cmentarzu znajdują się katakumby, które podobno czasami są otwarte dla zwiedzających. Znajdują się one pod okazałą kolumnadą prowadzącą do uroczej kapliczki. Jest też część cmentarza upamiętniająca uczestników I i II Wojny Światowej, są też groby polskich notabli. Są też ławki pamięci zmarłych (fajna alternatywa dla nagrobka).
Kolejną część dnia spędziliśmy w Richmond Park. Olbrzymi rezerwat, który najbardziej znany jest chyba z żyjących tam stad jeleni (zanim tam pojechaliśmy od kilku osób słyszałam właśnie o jeleniach, nie spodziewałam się jednak, że będzie ich tam aż tak dużo – zobaczcie na zdjęciach). Co jeszcze w Richmond Park? Kopiec króla Henryka VIII, na który to sobie ponoć pojechał zaczekać aż zetną mu żonę Anne Boleyn (ścięcie miało być uczczone wystrzałami które to król miał stamtąd widzieć/słyszeć). Obecnie na kopcu ustawiona jest lorneta, przez którą w słoneczny dzień doskonale widać katedrę St. Paul’s w centrum Londynu (przy dobrej widoczności – czyli gdy nie jest mgliście, a nam jak na razie pogoda tutaj dopisuje – St. Paul’s widać nawet bez pomocy lornety). W parku jest też ogród Isabella Plantation, który pewnie warto obejrzeć na wiosnę, kiedy jest kolorowo od kwitnących kwiatów.
Zaintrygowana wieczornymi odgłosami petard spytałam Panią Landlord o co chodzi i w ten o to sposób dowiedziałam się o hinduskim święcie Diwali (ok, pewnie na religioznawstwie coś tam na ten temat było, ale studenckie 3Z wprowadzone w życie oznacza nie więcej niż tyle, że na starość w głowie nic nie zostaje).
Diwali, hinduistyczne święto światła obchodzone jest w okolicach października i listopada (święto ruchome) i trwa 5 dni. Obchodzi się je z okazji powrotu króla Ramy po zwycięstwie nad demonem Rawany. Z tej to okazji przed domami i na ulicach zapala się lampki, które mają symbolizować zwycięstwo dobra nad złem, wewnętrzne oczyszczenie i odejście od duchowej ciemności (tak w patetycznym skrócie). Lampki zapalane też są na powitanie bogini Lakszmi (Bogini Pomyślności i Dostatku) i mają jej pomóc znaleźć drogę do domostw. (Diwali = Deepavali co oznacza „rząd świateł). Diwali jest jednym z ważniejszych świąt hinduskich i obchodzone jest z dużym rozmachem. Wymaga też specjalnych przygotowań, na które składają się m.in. zakup nowych ubrań (co na pewno spodobałoby się niejednej kobiecie), które zakładane są następnie podczas świętowania, doprowadzenie domu do porządku (coś jak wiosenne porządki – dobrze wyczyścić, pozbyć się niepotrzebnych rzeczy itp.), udekorowanie domów kolorowymi girlandami, często przygotowanymi samodzielnie z wykorzystaniem tradycyjnych motywów Rangoli, gotowanie smakołyków (głównie słodycze i słodkie napoje, ale chyba nie tylko o czym nieco dalej), no i właśnie odpalanie petard. Przeczytałam, że powinny być odpalane 3. dnia święta, ale tutaj petardy słyszałam codziennie.
Zainteresowana tematem po raz kolejny udałam się z pytaniami do Pani Landlord, która tym razem po prostu zaoferowała nam wycieczkę do hinduskiej dzielnicy. I tak w niedzielne przedpołudnie udaliśmy się do Southall, po drodze zwiedzając dwie świątynie – Shri Kanaga Thurkkai Amman Kovil i Shri Swaminarayan Mandir (Neasden). Pierwsza skromna, niepozorna, schowana pomiędzy domami w Ealing. Udało nam się uczestniczyć w nabożeństwie, więc wybaczcie, ale z szacunku do obecnych w świątyni wiernych zdjęć nie robiliśmy. Neasden z kolei to przepiękny pałac, w którego istnienie pomiędzy paskudnymi zakładami, stacjami paliw i brytyjskimi domami wciąż nie mogę uwierzyć. Jest otwarta dla zwiedzających jednakże nie można robić zdjęć w środku więc musicie zadowolić się tymi z oficjalnej strony internetowej (linki na końcu wpisu). Dostępne dla zwiedzających są portyk z pięknie rzeźbionymi w drewnie kolumnami (w przyległym do świątyni centrum kultury Haveli), sanktuarium, marmurowa izba Abhishek Mandap i wystawa dot. Hinduizmu. Sanktuarium z gęstym lasem ręcznie rzeźbionych marmurowych kolumn wygląda jak magiczny ogród. Obraz ten podkreślają dodatkowo podświetlone, przypominające zielone liście dekoracje w okolicy ołtarzy. Całość dopełnia przepiękny kopułowy sufit w centrum izby. Ołtarze niestety trochę trącą kiczem – wśród bogato wystawionych darów zaobserwować można było np. kielich wypełniony słodyczami lizakami chupa chups (tak – w opakowaniach) czy pluszowy jelonek.
Do Southall pojechaliśmy przede wszystkim, by zobaczyć udekorowane i oświetlone hinduskie domy. Po drodze jednak zaskoczyła nas wielka uroczystość – zamknięte ulice, rzędy namiotów z hinduskim jedzeniem i procesja. Jeszcze siedząc w aucie zostaliśmy poczęstowani pierwszym daniem – samosą w ostrym sosie z ciecierzycą. Zaskoczeni przyjęliśmy dary i wpałaszowaliśmy je z apetytem. Okazało się, że jednym z „obrządków” Diwali jest dzielenie się i obdarowywanie jedzeniem. Każdy dzieli się czym może – restauratorzy czy piekarze przygotowują posiłki, sklepikarze rozdają produkty wprost ze swoich sklepowych półek. W ten o to sposób można spróbować gotowych dań kuchni hinduskiej, popić puszką gazowanego napoju którejś ze znanych światowych marek, przegryźć chipsami czy owocami. Wszystkim bardzo zależy byś spróbował przygotowanych przez nich dań, więc po napełnieniu żołądka nie lada wyczynem zaczyna być odmawianie darczyńcom.
Posmakowaliśmy więc podczas Diwali hinduskich słodyczy i wegetariańskich dań. Naoglądaliśmy się pięknie haftowanych kolorowych Sari chowanych pod współczesnymi kurtkami, mężczyzn w Kurtach i sportowych butach. Uczestniczyliśmy w procesji, dla której czyszczący drogę tradycyjnie nie mieli na sobie butów, ale nie rzadko ubrani byli ciuchy z sieciówek. Troszkę nam się mieszały te tradycyjne obrazki z współczesnymi międzynarodowymi markami na nogach, na plecach, do picia, do pochrupania. Nie brakowało jednak emocji. To święto było tak inne od tych, w których uczestniczyliśmy dotychczas. I mimo iż było to uliczne celebrowanie towarzyszyły mu podniosłość, ekscytacja i wzruszenie.
HINDUSKIE ŚWIĄTYNIE W LONDYNIE
Zapraszamy na spacer po dwóch zamożnych i modnych dzielnicach, które według przewodników turystycznych obowiązkowo trzeba odwiedzić – Notting Hill i Holland Park.
Pierwsza z nich rozsławiona szczególnie przez film z Julią Roberts i Hugh Grantem, jeszcze 50 lat temu nie była miejscem o dzisiejszej renomie. Nazywana slamsem pełnym szczurów i śmieci, po II wojnie światowej była domem dla biednych. Piękne wiktoriańskie wille, wiele z nich zniszczonych w trakcie wojny i w fatalnej kondycji, podzielono na mieszkania, z tymże określenie „mieszkanie” jest na wyrost. Całe rodziny musiały zmieścić się nieraz w jednym pokoju, kuchnię i łazienkę dzieląc z pozostałymi rodzinami zamieszkującymi w innych pokojach, od piwnicy aż po strych. Po wojnie Notting Hill stało się też domem dla wielu imigrantów, co z kolei powodowało tam spięcia na tle rasowym. Na przełomie lat 60. i 70. rozpoczął się proces gentryfikacji dzielnicy, którego efektem jest dzisiejszy jej status i obraz.
Dla mnie Notting Hill i Holland Park to przede wszystkich piękna architektura, imponujące szeregowe wille z kolumnami przed wejściem, elegancką mozaiką na podłogach i ozdobnymi detalami wokół okien i drzwi. To słynne urocze kolorowe drzwi wejściowe (raczej Notting Hill), to porządek i klasa.
Co jeszcze zobaczymy w Notting Hill?
- Ulica Portbello z targiem staroci, antyków, ale też po prostu warzyw czy jedzenia.
- Słynne sklepy – Books for cook, czyli księgarnia dla miłośników gotowania, Spice shop który przyciąga zapachem zanim oczom ukaże nam się szyld. Book Store, który nie pozwala nam zapomnieć o filmie „Notting Hill” (filmu nie widziałam już wielki, wydaje mi się, że wcale nie był to ten właśnie sklep Hugha Granta, ale kiedy się wejdzie do środka z każdej półki atakują nas plakaty, pocztówki, kubki, DVD z podobizną głównych bohaterów filmu, do tego turyści, którzy fotografują się na ławeczce przed wejściem i w głowie może się pomieszać).
- Bardziej na zachód można natknąć się na XVIII – wieczny piec do wypalania dachówek lub cegieł (przy Walmer Road). Skąd tam ten piec? Bo był taki okres w historii dzielnicy (XVIII/XIX w.), kiedy w jej zachodniej części osiedlili się rzemieślnicy wypalający dachówki i cegły. Robili to w wielkich piecach, z których pozostał tylko jeden, właśnie ten na Walmer Street. Wtedy też dzielnica zyskała przydomek Potteries. Był też taki czas kiedy w zachodniej części Notting Hill zamieszkali przepędzeni z Marble Arch chodowcy świń. Wtedy też teren ten nazywany był „chlewnią”, gdyż ponoć było tam więcej świń niż ludzi. W trakcie „oczyszczania” osiedla na obszarze „chlewni” powstał Park Avondale.
A w Holland Park? Poza spacerem między imponującymi rezydencjami trzeba wstąpić do parku z urokliwymi ogrodami kwiatowymi. To miejsce niedzielnych rodzinnych spacerów i pikników. To w Holland Park natknęliśmy się na pierwsze mews, które nas zainteresowały na tyle, że udaliśmy się na spacer szlakiem tego typu zabudować. Więcej TUTAJ.
Była już Wenecja prawdziwa, była chińska, jak tylko dowiedziałam się, że i w Londynie jest Wenecja – a dokładnie Mała Wenecja, wiedziałam, że muszę to zobaczyć.
Skorzystałam z wycieczki z London Walks, które ma w swojej ofercie całą masę tematycznych spacerów po Londynie. Akurat w ostatni weekend września organizowali spacery bezpłatnie (ale nawet ceny tych płatnych są do zniesienia, więc polecam). Ja wybrałam „Elegance of the Regency – Little Venice to Camden”, co znaczy, że Mała Wenecja nie była jedynym, czy głównym punktem programu wycieczki. Dwugodzinna trasa zaczynała się w Małej Wenecji i prowadziła wzdłuż kanału Regent’s Canal, przy pięknych willach okresu regencyjnego (1811 – 1820, z których wiele było dziełem architekta Johna Nasha, którego prace znacie z centrum Londynu), po i pod mosteczkami, w tym pod najbardziej okazałym Blow up Bridge (formalna nazwa to Macclesfield Bridge), przy londyńskim ZOO by zakończyć w Camden Town.
Mimo iż mijaliśmy po drodze trochę barek, to przeszliśmy naprawdę blisko tylko kilku, i to tych raczej komercyjnych niż mieszkalnych. Tym co mnie najbardziej interesowało było to jak żyją ludzie na owych barkach. Dlatego też wróciłam do Little Venice tydzień później, by przyjrzeć się im z bliska. Z jednej strony basenu Małej Wenecji były miejsca do cumowania na okres od 7 do 14 dni, po drugiej stronie z kolei były całe „dzielnice” barek, które cumowały tam powiedzmy na stałe. Niektóre bramy do ich przystani były zamknięte, ale na szczęście nie wszystkie i udało mi się zobaczyć te wodne domy z naprawdę bliska.
Wygląda na to, że na wodzie żyje się prawie tak samo jak na lądzie. Właściciele barek zagospodarowują sobie tereny przy cumowisku, na którym urządzają mini ogródki z kwiatami, meblami ogrodowymi i lampionami, na dachach barek uprawiają warzywa i trzymają rowery, hodują zwierzęta, dekorują swoje barki itp. Wieczorami pewnie urządzają przyjęcia i z cydrem w ręku leżą na pomoście oglądając gwiazdy… z jednej strony wygląda i brzmi fajnie, z drugiej – wydaje mi się to raczej mało wygodnym miejscem do mieszkania. Oglądając barki i zaglądając im do środka nie mogłam w żaden sposób skojarzyć tego widoku z ekskluzywnym jachtem, na którym mieszkał Sonny Crocket z Miami Vice. I klimat inny, i wygląd barek też. Tam gdzie udało mi się zajrzeć luksusów nie widziałam. Małe okna, małe przestrzenie, dosyć nisko, ciasno, przykurcz ciała, pewnie też nie zawsze ciepło. Z Ewą Chodakowską w środku nie poćwiczysz raczej, ani nie zamachniesz się dobrze jak chcesz talerzem rzucić. Na pewno takie mieszkanie ma też wiele zalet i uroku, jak chociażby wspomniane oglądanie gwiazd z pomostu co wieczór, możliwość zmiany miejsca czy większe poczucie wolności.
A co jeszcze prócz mieszkań na wodzie? Teatr pacynek na wodzie (występy w każda niedzielę), sklep z książkami na wodzie z saksofonistą w weekendy, kawiarnie i restauracje… mini miasteczko na wodzie 🙂
Na koniec spaceru perełka (taka przybrudzona), czyli Camden Town. Większość osób miała okazję znaleźć się na Camden przy okazji wizyty w Jobs Center występując o NIN. Ja też, i ponieważ wysiadłam na stacji Mornington Crescent, to powyżej Jobs Center tyłka nie ruszyłam i nic ciekawego nie widziałam, bo na tym odcinku jest to wyjątkowe brzydkie Camden. Nie powiem, by i to w okolicach kanału było jakoś piękne, bo nie jest, ale na pewno jest fajnie „pokręcone” i „odjechane”. Miejsce tętniące życiem, pełne ludzi, głośne i kolorowe. Stoiska z żywnością z całego świata, z bibelotami i tandetą dla każdego, przyciągające wzrok dekoracje kamienic (taka forma visual merchandisingu 🙂 ). Aż chce się przysiąść na chodniku z butelką piwa…
CO ZOBACZYĆ
- Little Venice
- Regent’s Canal
- Blow up Bridge
- Camden Town
W drugiej połowie września od wielu już lat odbywa się w Londynie impreza Open House. Podczas dwóch dni budynki użyteczności publicznej, nowoczesne biurowce a ostatnio również designerskie apartamentowce, otwarte są dla każdego, kto ma ochotę zajrzeć do środka a na co dzień nie ma ku temu możliwości. Zwiedzanie niektórych budynków możliwe jest po wcześniejszym zarezerwowaniu wejściówek, do większości można jednak wejść bez tego. O popularności imprezy świadczyć mogą na pewno dwie rzeczy – po pierwsze wejściówki rozchodzą się bardzo szybko, natomiast jeśli chcemy wejść do pozostałych budynków ustawienie się w kolejce kilka godzin po otwarciu daje marne szanse na wejście.
Ja uczestniczyłam w tym wydarzeniu w 2014 roku i w planach miałam odwiedzenie 6 budynków. Udało mi się wejść do jednego. Obsługa Bank of England mówiła, że już na pół godziny przed otwarciem gmachu, kolejka liczyła około sześćset osób, co dawało półtorej godziny czekania.
Korniszon był pierwszy na mojej liście i mimo iż był otwarty od 8:00, ja byłam przy nim dopiero przed jedenastą i musiałam stać w 2,5 godzinnej kolejce, która otaczała sąsiadujący z nim budynek. Cztery rogi budynku przy Leadenhall Street udało mi się wymacać w 2 godziny, a nie zapowiadane 2,5 – co mnie „angielsko” uszczęśliwiło.
2 windy na 39. piętro, schody na ostatnie 40. piętro i moim oczom ukazała się panorama Londynu. Zobaczcie na zdjęciach – w galerii też kilka innych biurowców, które wlazły w „kadr”.
Kilka słów o budynku:
30 St Mary Axe, czyli The Gherkin (Korniszon) otwarty został w kwietniu 2004 roku, a zbudowany w miejscu po zniszczonym w wyniku zamachu bombowego Baltic Exchange. Projekt jest dziełem architekta Normana Fostera. Budynek ma 180 m wysokości i powierzchnię 47 950 m kw i jest tzw. budynkiem ekologicznym z uwagi na zastosowane w nim różnorakie technologie w celu oszczędzania energii.
O imprezie przeczytasz tutaj.
INNE BUDYNKI "NA TRASIE"
- Walkie Talkie – zima 2015 roku otwart tutaj został Sky Garden, publiczny ogród z panoramą na Londyn
- Lloyd’s of London – najbrzydszy jaki dotąd widziałam
- The Shard – aktualnie najwyższy budynek i punk widokowy na Londyn, rezerwacja biletów tutaj
- The Leadenhall Building – znany jako Cheesegrater (tarka do sera), stoi po sąsiedzku z Korniszonem
W nasz pierwszy tematyczny spacer po Londynie pojechaliśmy na południowe wybrzeże do Canada Water, zwiedzić tereny po dawnych dokach i przystaniach handlowych, w których cumowały statki sprowadzające do UK produkty z różnych stron świata. Spacer rozpoczęliśmy przy nowoczesnej bibliotece Canada Water, która kształtem przypomina odwróconą piramidę. Jeszcze całkiem niedawno w miejscu tym były puste niezagospodarowane pola, a okolica nie cieszyła się dobrą opinią. Rozbudowa metra i pociągnięcie jednej z linii w tym kierunku zmieniło całkiem oblicze tych terenów, które stały się domem dla wielu londyńczyków. Powstały tu osiedla mieszkaniowe, ostatnio zbudowanych tu zostało sporo nowoczesnych apartamentowców, a uroku tej londyńskiej sypialni dodają otaczające blokowiska wody po dawnych dokach.
Nasz dwugodzinny spacer (zorganizowany przez CoolWalks) prowadził przez osiedle Surrey Quays, potem minęliśmy stary czerwony most zwodzony i dosyć szybko znaleźliśmy się nad brzegiem Tamizy przy drewnianej konstrukcji (the dolphin) z 1860 r., z której pomocy korzystali marynarze przy manewrowaniu statkami wchodząc do doków. Gdzieś pod nami ciągnął się również Brunel Tunnel z 1843 r., podobno pierwszy na świecie tunel zbudowany pod rzeką. Następnie przeszliśmy przy pomniku chłopca czytającego w „Sunbeam Weekly” historię „Ojców Pielgrzymów”, którzy w 1620 roku na statku Mayflower, przybyli do Nowego Świata i założyli tam Nową Anglię. Za nim stoi właśnie duch jednego z pielgrzymów, zaglądając mu przez ramię. Pomnik The Pilgrims Pocket pochodzi z 1930 roku.
Przystanęliśmy na moment przy kościele St. Mary’s Church, w którym został pochowany kapitan słynnego statku „Mayflower” – Christopher Jones – który zapoczątkował angielską kolonizację Ameryki. Na cześć statku nazwany też został jeden z typowo brytyjskich pubów mijanych po drodze. Przy kościele znajdował się malutki cmentarz. Co odróżnia cmentarze w UK czy krajach skandynawskich od cmentarzy polskich? Traktuje się je jak parki, co czyni je popularnym miejscem np. na lunch w ciągu dnia. Z kolei na tym cmentarzu był mały plac zabaw dla dzieci.
Co jeszcze na naszej trasie? Rezydencja Edwarda III, a raczej jej ruiny (czy fundamenty), powinniśmy też byli zobaczyć rzeźbę dr Alfreda Saltera, jego córki i kota, ale zostały skradzione w 2011 i dopiero w planach jest ich rekonstrukcja. Następnie Southwark Park i XVII-wieczny dok Greenland (najstarszy z doków), w którym obecnie można np. wziąć lekcje żeglarstwa. Albo zamieszkać w jednym z bloków stojących nad brzegiem doku. Wycieczkę kończymy spacerkiem wzdłuż lesistych Russian Dock, by na koniec wspiąć się na Stave Hill, na której szczycie znajduje się odlana z brązu mapa dawnych doków (autorem jej jest Michael Rizzello).
Spacer pokazuje jak zmieniał się Londyn – jak bogacił na produktach sprowadzanych z innych kontynentów, jak podbijał Amerykę, jak potrafił zrewitalizować tereny dzisiaj już nie używane. W kolejnych miesiącach poznajemy kolejne zrewitalizowane tereny w Londynie i myślę, że mogę się zgodzić z moim kolegą Adamem, który zorganizował nam kiedyś w pracy wykład o rewitalizacji stawiając tezę, że najlepsze przykłady idą właśnie z Wielkiej Brytanii.
CO ZOBACZYĆ
- Brunel Tunnel
- The Pilgrims Pocket Monument
- Russia Docks
- Greenland Dock
- Stave Hill