W Chinach było przepysznie. Jest to kraj, w którym nie da się nie jeść, a stoiska z egzotycznym dla Polaka jedzeniem i unoszące się w powietrzu zapachy są w stanie przekonać do degustacji nawet największego malkontenta. Określenie „degustacja” jest raczej nietrafione, a na pewno nie trafione było w naszym przypadku, bo nigdy się na spróbowaniu kilku nowych dla nas dań nie skończyło. Każda nasza wyprawa na kolację, na street food, na przekąskę kończyła się przejedzeniem. A często jeszcze dokupowaliśmy „drobne smakołyki” na rano, na później…
Kiedy je się w Chinach
Chińczycy kochają jeść, to widać. Jedzą na okrągło, a my jedliśmy razem z nimi. Mam wrażenie, że nie gotują w domach, bo już od rana przy ulicach rozstawiają się gary, z których miejscowi wsuwają poranne noodle lub dim sumy. W południe wylegają na lunch, a ok. 18:00 zaczyna się wieczorna uczta (nie mylić tego z ucztą na południu Europy, Chińczycy jedzą inaczej i powiedziałabym krócej). W restauracjach, drobnych barach oraz na ulicach ludzi jest pełno – i w centrum miasta i na przedmieściach. Szczególnie ciekawie wyglądają „garażowe” knajpki w uliczkach oddalonych od centrum miasta. Ich podstawą jest grill i parę przygotowanych na nim potraw, uzupełnionych daniami na parze, a nie rzadko też stojącym obok straganem z warzywami. Do tego siedziska na skrzyniach i wiadrach. I atmosfera. Jest wesoło i głośno, dzieciaki biegają w koło, dorośli śmieją się i konsumują. Wygląda jak rodzinna czy sąsiedzka impreza.
Street food
Stragany w miejscach atrakcji turystycznych i na tzw. nocnych targach (czynnych cały dzień, tylko, że z mniejszą ilością ludzi za dnia) oraz te rozstawiane głównie pod wieczór przy niektórych ulicach miast oferują bardzo dobry tzw. street food. Zazwyczaj są to dania z grilla bądź głębokiego tłuszczu, różne w różnych regionach kraju. To, co w jednym regionie stawało się naszym smakowym „the best”, najczęściej albo było nie do kupienia w innym, albo smakowało tam zupełnie inaczej i od początku zmuszeni byliśmy poszukiwać naszych ulubionych kąsków (oj my biedni, ileż przez to musieliśmy się na próbować 😉 Różne bazowe produkty, różne wiodące smaki. W Chinach jedliśmy najczęściej street food, po pierwsze dla tego, że łatwo dostępny naszym oczom nęcił nas niesamowicie i nie umieliśmy go sobie odmówić, ale i dlatego, że za niewielkie pieniądze i przy porcjach dużo mniejszych niż w restauracjach, jednego wieczoru mogliśmy spróbować wielu dań. Jest to na pewno idealne miejsce do poznawania lokalnych specjałów i smaków, które (jak pisałam wcześniej) zmieniają się z każdym regionem.
Zmieniające się smaki
W regionach Hainan i Guanxi jedliśmy raczej ostro i słodko. Często te dwa smaki połączone w jednej potrawie. Tam też popularne okazały się sieci piekarni oferujące rewelacyjne wypieki drożdżowe i biszkoptowe, czasem zaskakujące użytymi dodatkami – np. bułeczka z ciasta biszkoptowego, która wyglądała na typowo słodki wypiek okazała się wypełniona kawałkami bardzo cienko pokrojonego mięsa (fakturą mięso przypominało pakułę), albo drożdżówka z wyglądającymi jak rodzynki czerwonymi fasolkami, zanurzonymi w ogromnej ilości lukru. Niektóre dodatki były zaskakujące, ale nigdy nie wyrzuciliśmy nic z obrzydzeniem, a raczej zachwycaliśmy się nowym odkryciem. Na południu kraju częściej spotykane były ryby i owoce morza. W Shaanxi jest więcej mięsa i pojawił się smak słony (jak dla mnie przesolony). Xi’an to miasto, w którym jest sporo Muzułmanów i wpływy tej kultury obserwujemy też w kuchni. Sporo jagnięciny i baraniny, chleb pita wypiekany na miejscu, lokalna potrawa z pity i cienko krojonego mięsa (coś a’la kebab), słodycze na bazie masy orzechowo – bakaliowej, ciasteczka z bakaliowym nadzieniem i mnóstwo kandyzowanych owoców i orzechów. W ogóle pojawia się pieczywo, którego dotychczas nie było wcale i za którym J. zaczął już troszkę tęsknić. Szanghaj to z kolei królestwo dim sumów – pierożków z cienkiego delikatnego ciasta przygotowanych na parze i wypełnionych przeróżnymi dodatkami, od warzywnych przez owoce morza aż po mięsne, ale też tych na grubszym cieście, odsmażanych aż skórka zrobi się brązowa i chrupka, które jemy pamiętając o wysiorbaniu znajdującego się w środku rosolu. W Xi’an w Muzułmańskim Kwartale można też napić się herbaty.
Napoje
Kawiarnie są w dużych miastach, o których mawiam, że to „nie Chiny”. W głębi kraju o kawiarnie ciężko (sklepiki z napojami oferują raczej napoje na wynos), nie ma pubów, są za to różnego typu miejsca z jedzeniem. Zamawiając kawę w Chinach spodziewajmy się raczej lury (nie mam tu na myśli dużych międzynarodowych sieci, w których kawa nie odbiega od europejskich standardów, ale im głębiej wjeżdżaliśmy w to państwo, tym mniej prawdopodobne było natknięcie się na taka sieć) . Chiny kojarzyły mi się dotychczas jako kraj herbaty, której owszem jest pełno w specjalnych sklepach, w sklepach z prezentowymi paczkami dla turystów, na straganach przy atrakcjach i oczywiście w supermarketach. Ale o herbatę (tradycyjną, zalaną gorącą wodą, nie na mleku) na mieście wcale nie jest łatwo. Zmawiając herbatę w restauracji zazwyczaj dostaniemy imbryk bądź termos herbaty do posiłku – zazwyczaj zielona, ale parzona z tak małej ilości herbaty, że nie czuć jej smaku, a jedynie smak gorącej wody. W fast foodach podawana jest herbata „po angielsku” i zastanawia mnie, czy przypadkiem nie jest to gotowy proszek już z mlekiem, gdyż mimo moich długich próśb, po przemoknięciu w Xi’an nie udało mi się namówić sprzedawcy w KFC do podania herbaty bez mleka (ostatecznie zdecydowałam się ogrzać lurowatą kawą). W Chinach jest za to duży wybór herbat smakowych na zimno typu bubble tea (i o połowę tańszych niż w PL). Mnóstwo straganów i budek oferujących zimne, gaszące pragnienie napoje – owocowe soki i smoothies, woda kokosowa pita wprost z wydrążonego orzecha kokosowego, a w rejonie Shaanxi coś, co przypomina polski kompot. Jest też ohydny napój z mleka sojowego i czerwone coś (opakowanie przypomina colę), które gaszą żar po spożyciu ostrych potraw (tako głosi reklama, którą widziałam w TV).
Chińczycy natomiast zaopatrzeni są w termosiki/wielorazowe buteleczki, które noszą ze sobą cały dzień i z których popijają wodę bądź herbatę. Wrzucają do tego termosiku kilka liści czy kwiatów herbaty i przez cały dzień dolewają wody. Bo gorąca woda dostępna jest tutaj wszędzie, na wszelki wypadek gdybyś miał sobie zalać herbatkę czy ukochane noodle Ten termosik, to bardzo sprytny wynalazek i nawet sobie taki nabyłam przed wyjazdem.
Wybór alkoholi w sklepach jest spory i powiedziałabym, że są dosyć drogie. Jak pisałam wyżej puby to rzadkość (występują pojedynczo, a ich gośćmi są turyści spoza Azji). Rozbawiły mnie natomiast dostępne sklepach tzw. małpki, które tutaj miały często formę jednorazowego kieliszka (zerwać folię z góry, szybko wypić i wyrzucić plastikowy kieliszek).
Przekąski
Snacki to bardzo ważna w Chinach kategoria pożywienia. Jest ich wielki wybór, a w supermarketach kosze z nimi zajmują chyba największą powierzchnię lokalu. Wybór snacków tez jest szeroki, od słodkich po słone, od przekąsek typu chrupki, po marynowane mięsa, ryby czy jaja, pakowane w wielkie paczki i przekąski na jeden kęs (zazwyczaj sprzedawane na wagę). Na pierwszym miejscu stawiam jednak chemiczne noodle z pudełka, które Chińczycy obowiązkowo kupują na podróż i spożywają wszędzie tam gdzie mają dostęp do gorącej wody. Drugim ulubionym przysmakiem są chyba różne cząstki kur – marynowane kurze łapki, ale też inne cząstki tego ptaka, którego kości widujemy potem na szlakach turystycznych czy na podłogach poczekalni dworca. Popularne są też różne mięsa wędzone i marynowane najczęściej na słodko (spora część naprawdę pyszna), suszone rybki, jaja, kandyzowane owoce, słodycze i oczywiście standardy czyli krakersy, orzeszki itp. Dla nas numerem jeden są nori snacki, ale to kategoria raczej japońska. Ze snackami bardzo ściśle związane jest opakowanie, a mianowicie jednorazowa reklamówka (najczęściej koloru czerwonego). Snacki kupuje się zazwyczaj na wagę, a Chińczycy pakują do swoich reklamówek przeogromne ilości, co by nikomu jedzenia na wycieczce nie zabrakło. A potem spotykamy takiego lokalnego turystę, który z czerwoną jednorazową reklamówką wyładowaną snackami dla całej rodziny, przemierza górskie szlaki.
Moje osobiste „must-try”
W Chinach smakowało mi prawie wszystko (skrzywiłam się chyba tylko raz, kiedy jadłam mega słone pierogi). Ale wcale nie jadłam tam wiele, biorąc pod uwagę to jak wielki jest to kraj i jak różne potrafią być kuchnie w każdym regionie. Ograniczona pojemność żołądka również nie dała mi możliwości wypróbowania wszystkiego, co lokalne. No i nie trafiłam na nic naprawdę egzotycznego (a liczyłam na spróbowanie jakiegoś robala). Ale na bazie tego, co zjadłam myślę, że mogę stworzyć moją subiektywną listę. Oto, co szczególnie zapadło w mojej pamięci (i troszkę cieknie mi ślinka, jak teraz wspominam smaki):
Gotowana ryba – z mnóstwem ziół i warzyw, ogromną ilością świeżego imbiru, podawana w całości (z głową i zerkającymi na ciebie oczkami), z lekkim posmakiem jakby rzeki. Jedliśmy i taką podaną na półmisku i taką gotującą się jeszcze w hot-pocie. Obie pyszne, pamiętam jednak bardziej tę z hot-pota.
Pierożki (Dumplings) – w Shanghaju przepyszne dumplingi z mięsem i rosołem w środku, na grubym cieście, podawane podsmażone na oleju. Myśmy trafili do jakiejś jadłodajni w centrum (gdzieś niedaleko albo może i bezpośrednio na modnej zakupowej Nanjing Road) , gdzie piętra niżej był dom towarowy z pamiątkami dla turystów, a na piętro z food courtem nikt (poza lokalsami) nie wjeżdżał. Oglądaliśmy przez szybkę jak panie lepią ciasto, formują pyzy (bo taki raczej te dumplingi mają kształt), gotują i odsmażają. Zapłaciliśmy za nie jakieś śmieszne groszowe pieniądze i z zachłanności poparzyliśmy sobie podniebienia, takie pyszne. Baozi i mantou zazwyczaj wybieraliśmy podczas śniadania w hotelowych restauracjach – preferowaliśmy te z nadzieniem, ale i te bez smakowały nam bardzo (zastępowały nam bułeczki śniadaniowe). Dim sum, wonton itp. też najlepsze jedliśmy w Shanghaju, który określiłabym dumplingowym królestwem.
Ryż – przede wszystkim ten ze smażonym jajkiem, groszkiem i marchewką (tak dobry, że jedliśmy nawet na śniadanie). Zongzi, czyli ryż zawinięty w bambusowe liście i gotowany na parze, z nadzieniem słodkim lub słonym (oba pyszne, ale w Zhujiajio jadłam przepyszny z kawałkiem mięciutkiego, wcześniej pieczonego, mięsa w środku). No i ten upieczonym w bambusowej łodydze, który jedliśmy w Ping’an.
Grillowane ośmiornice – sprzedawane przy ulicach, wymarynowane ostrym olejem, podawane w kawałkach nadzianych na patyki, czasem niestety lekko ciągnące, ale zazwyczaj chrupiące kęsy.
Liang Pi, czyli noodle na zimno z Xi’an – lokalny specjał. Miska zimnego makarony polana kilkoma zimnymi sosami o różnych smakach (orzechowym, słodkim, ostrym, ziołowym) Niesamowita mieszanka, niebo w gębie.
Naleśnik z farszem mięsno-szczypiorkowym – znowu Xi’an. Naszą uwagę przyciągnął sposób przyrządzania tego dania. Placek ciasta makaronowego kładzie się na desce, nakłada nań mięso i posypuje szczypiorkiem, i przykrywa drugim plackiem. A potem łączy się placki ze sobą ubijając je wokół krawędzi młotkiem. Na koniec rzuca się placek na patelnię z gorącym olejem i smaży na złoto (i chrupko przy okazji). Pokrojony na 4 kawałki, ociekający olejem, dostaliśmy z obowiązkowymi kawałkami szarego papieru, by nie zatłuścić sobie za mocno paluszków. Jedząc na stojąco trzeba się nieco wychylać do przodu, by gorącym olejem nie poplamić ubrań i butów. Ale co tam olej, smak jest rewelacyjny.
Słodkie wypieki biszkoptowe i drożdżowe – bardzo pozytywne zaskoczenie, a małe piekarnie oferujące słodkości były w większości odwiedzonych przez nas regionów. Ciasto biszkoptowe najbardziej pulchne jakie w życiu jadłam (i najżółksze, ale wolę się nie zastanawiać dlaczego). W piekarniach dostępne były też przekąski na słono, ale te słodkie zwyciężyły nasz wybór. I mam na myśli te proste słodkie, bo dostępne tez były wymyślne, kremiaste mini torty. Kombinacje czasami tez troszkę dziwne, o czym pisałam ciut wyżej.
Ciastka w Xi’an – wspominam tylko o nich, bo ciastka, które mam na myśli reprezentuję kuchnię arabską, nie chińską. Ale bardzo polecam ciastkarnio – kawiarnie w Muzułmańskim Kwartale z bogatym wyborem ciastek wypełnionych bakaliami, daktylami, dżemami, do których można zamówić czarną herbatę (a to rzadkość).
POLECANE MIEJSCA
Kwartał Muzułmański (Muslim Quarter) w Xi’an – obowiązkowo dla wszystkich, którzy będą w Xi’an. I obowiązkowo trzeba zamówić: liang pi, naleśnik z farszem mięsno-szczypiorkowym, ciasteczka.
Street food – jedzcie na ulicy gdzie się tylko da, gdzie jedzą Chińczycy.