Poniżej znajdziecie plan 2,5 tygodniowej podróży po Wietnamie, który możecie spokojnie zaadaptować na własne potrzeby. Czy 2,5 tygodnia starcza aby zwiedzić Wietnam? To mało, by dotrzeć w wiele ciekawych miejsc, które my po prostu odpuściliśmy sobie – w planie brakuje Sapa (zdecydowaliśmy się tam nie jechać z uwagi na porę roku w jakiej byliśmy w Wietnamie – w grudniu i styczniu jest tam po prostu zimno a w górach może leżeć śnieg) i Tam Coc (bo w styczniu nie byłoby tam tak pięknie jak na obrazkach – zamiast intensywnej zieleni i żółci raczej oglądalibyśmy bury krajobraz), zrezygnowaliśmy z Da Lat, nie pojechaliśmy na żadną wyspę (a bardzo chcieliśmy na Con Dao) i nie byliśmy na trekkingu w jaskini Son Doong. Wietnam jest na tyle rozległy, że w jego północnej i południowej części panuje inny klimat. Próbując więc połączyć w trakcie podróży zwiedzanie obu części raczej trzeba z czegoś zrezygnować. Jestem też przekonana, że do naszego planu można coś jeszcze wcisnąć – a już na pewno można zamienić Mui Ne na inne miejsce (dlaczego? o tym TUTAJ ).
Poniżej w tekście znajdziecie również wskazówki czym podróżowaliśmy z jednego miejsca w drugie oraz gdzie/u jakiego przewoźnika kupowaliśmy bilety. O transporcie po Wietnamie powstanie odrębny tekst.
Nasz lot obejmował trasę Warszawa – Hanoi – Warszawa, co oznacza, że zdecydowaliśmy się na podróż z północy kraju na południe, a na lot powrotny do Polski musieliśmy wrócić do Hanoi.
Dzień 1 – przylot do Hanoi
Do Hanoi przylatujemy w godzinach popołudniowych. Szybko łapiemy Ubera, który zawozi nas do hotelu w najbardziej turystycznej, ale jednocześnie najbliżej najważniejszych atrakcji miasta. Mimo iż Ubera zamówiliśmy szybko, nie znaczy to, że szybko dostaliśmy się do miasta. Lotnisko jest dosyć daleko od centrum, które dodatkowo popołudniu jest mocno zakorkowane – dojazd do hotelu zajmuje nam więc więcej niż godzinę.
Z pierwszymi dniami zazwyczaj jest tak, że są trochę zmarnowane – człowiek jest niedospany po podróży, męczy go jet lag, sporo czasu się traci na odbiór bagażu i transfer. My nigdy więc nie planujemy na pierwszy dzień intensywnego zwiedzania. Pozwalamy sobie tego dnia rozejrzeć się po mieście, spacerując bez konkretnego celu (ale jeśli na trasie tego spaceru są jakieś turystyczne atrakcje to ich nie pomijamy). Podobnie robimy w Hanoi – zrzucamy torby w hotelu, pytamy o rekomendowane miejsce, w którym zjemy pho i wyruszamy w celu obserwacji i zaznajomienia się z nową kulturą.
Dzień 2 – Cat Ba
Z samego rana pod hotel podjeżdża busik firmy transportowej Interbus, która zabierze nas na wyspę Cat Ba. Bus robi zwózkę klientów pod biuro, gdzie przesiadamy się do dużego i klimatyzowanego autobusu i udajemy się w dwugodzinną podróż. Po drodze mamy przesiadkę na prom, z którego znowu wskakujemy do autobusu i jesteśmy rozwożeni pod drzwi hoteli, w których mamy rezerwację.
Pierwszy dzień na Cat Ba spędzamy na zwiedzaniu wyspy. Warto w tym celu wynająć skuter – my w grudniu 2017 płaciliśmy 3 dol/dzień. Skuterem dojedziecie m.in. do parku narodowego Cat Ba (samo miasteczko ciekawe i ładne nie jest).
Tego dnia również, w jednej z lokalnych agencji turystycznych, kupujemy bilety na rejs po zatoce na kolejny dzień. Cena: 450 000 vnd (ok. 19 USD, grudzień 2017).
Dzień 3 – rejs po zatokach Lan Ha i Halong
Rano z hotelu odbiera nas właściciel agencji turystycznej i przewozi do portu skąd ruszamy na całodzienną wycieczkę po zatokach. Na łodzi spędziliśmy 8 godzin – opłynęliśmy zatokę Lan Ha i wpłynęliśmy do zatoki Halong, część grupy przesiadła się na kajak i popłynęła do jednej z jaskiń, weszliśmy na skałę na Monkey Island by spojrzeć na zatokę z góry, zjedliśmy jeden z pyszniejszych lunchy w Wietnamie (w cenie rejsu). Latem, gdy jest cieplej, przewidziany jest też czas na zabawy w wodzie. Więcej o rejsie pisaliśmy TUTAJ .
Dzień 4 – transfer z Cat Ba do Hue
Takich dni jak ten nie lubimy, bo uważamy je za zmarnowane. Ale jakoś trzeba się z jednego miejsca w drugie przetransportować. Tego dnia po południu wyruszamy z Cat Ba do Hanoi (tym razem autobusem linii Cat Ba Express, na który również bilet kupujemy przez baolau.com), skąd wieczorem mamy nocny pociąg do Hue (bilet również ogarnięty jeszcze w Polsce przez wyżej wspomniany portal, ale jak zauważyliśmy raczej nie powinniście mieć problemu z zakupem biletu na dworcu. Za dwie osoby w kuszetce płacimy 1,5 mln vnd).
Rano jest kilka godzin, które możecie spożytkować na zwiedzanie Cat Ba.
Dzień 5 – Hue
Do Hue dojeżdżamy z rana. W hotelu Serene Shining , w którym zatrzymuje się na kilka dni, mamy możliwość wczesnej rezerwacji -warto o to dopytać przed przyjazdem.
Popołudniu zwiedzanie Hue. Obiad w restauracji Hanh (11 Phó Đức Chính, Phú Hội, Tp. Huế, Phú Hội, Wietnam), a kolacja na nocnym markecie nad rzeką Perfumową. Tutaj, czyli w Hue jest najlepsza kuchnia w Wietnamie – więcej o potrawach, których warto spróbować w Wietnamie przeczytacie TUTAJ .
Dzień 6 – Hue
Zwiedzanie Cytadeli w Hue oraz dwóch grobowców cesarskich (bilet: 280 000 vnd) – ja wybieram Ming Mang Tomb i Khai Dinh Tomb. Na zwiedzanie Cytadeli przeznaczcie min. 2 godziny -to duży teren, warto zajrzeć do wielu zakamarków. Z kolei musicie wiedzieć, że grobowce znajdują się za miastem. Ja dojazd do nich ogarniam złapaną na ulicy taksówką (400 000 vnd, ok. 17 USD) – taksówkarz zawiózł do jednego, zaczekał, następnie zawiózł do kolejnego, zaczekał i odwiózł do centrum Hue.
W hotelu oferowano nam kierowcę na cały dzień do naszej dyspozycji za 30 dolarów – wydaje mi się to całkiem dobrą opcją, bo w planie jeśli ruszycie rano jest więcej niż zobaczyłam ja, poza tym nie ma nerwów przy poszukiwaniu taxi i dogadywaniu się z kierowcą.
Film ze zwiedzania grobowców i cytadeli obejrzycie TUTAJ .
Nasz wstępny plan zakładał zwiedzanie Hue zaraz po przyjeździe do miasta, a drugi dzień mieliśmy spędzić w parku Bach Ma National Park. Pogoda popsuła nam plan, w parku było podobno dużo błota i pijawek (przed którymi ostrzegała nas recepcjonistka). Do tego choroba Jacka spowolniła plan zwiedzania.
Dzień 7 – Hoi An
Przed południem wyjeżdżamy z Hue w kierunku Hoi An, do którego dostaniecie się busem (np. huebuses.com) albo prywatnym autem – te ogarniecie w jednej z agencji turystycznych w centrum miasta (koszt ok. 45 USD). Podróż trwa 3,5 godziny.
Zanim wybierzemy się na zwiedzanie Hoi An u naszej gospodyni zamawiamy wycieczkę do My Son na kolejny dzień.
Wieczór spędzamy spacerując uliczkami starego Hoi An. Na kolacje obowiązkowo cao lau i banh vac w restauracji Streets (17 Le Loi Street, Hoi An, Wietnam) albo chociaż tutejsze banh mi (Bread Break, cena: 35 000 vnd). Hue to drugie pyszne miasto Wietnamu i tutaj warto spędzić chwilę delektując się smakami tego regionu.
Dzień 8 – My Son
Przedpołudnie spędzamy zwiedzając My Son – hinduistyczne sanktuarium pochłonięte przez dżunglę, które porównywalne jest z kambodżańskim Angkor Wat (koszt wycieczki: 200 tyś. vnd/os) – obejrzyjcie nasz FILM. Pamiętajcie, że kupując wycieczkę macie zagwarantowany odbiór na nią spod hotelu.
Po powrocie do Hoi An polecam zajrzeć na bazar pełen świeżych owoców a w środku – standów z jedzeniem. My kupujemy też bilet i zwiedzamy kilka punktów na starym mieście (120 000 vnd za wejście w 5 wybranych z listy miejsc).
Dzień 9 – żegnamy Hoi An
Przedpołudnie spędzamy szwędając się po Hoi An i zjadając ostatnią porcję niezwykle delikatnych cao lau, czyli pierożków „białe róże”. Następnie prywatnym autem dostajemy się na lotnisko w Danang, skąd lecimy do Sajgonu (koszt przejazdu: 270 000 vnd).
Dzień 10 – Sajgon, albo Ho Chi Minh City
Cały dzień poświęcamy na zwiedzanie miasta. Co zobaczyć w Sajgonie? Odsyłam do innych blogów, na których znajdziecie szczegółowe informacje. Dzień to wystarczający czas aby zobaczyć kolonialny Sajgon, katedrę Notre Dam, gmach Poczty Głównej, wjechać na Bitexco Financial Tower, wejść do któregoś muzeum. W ciągu dnia możecie zarezerwować wycieczkę do tuneli Cu Chi, często łączoną również ze świątynią Cao Dai. My byliśmy w Sajgonie przed Sylwestrem, wszystkie wycieczki były wyprzedane więc do tuneli pojechaliśmy sami. O ile często samodzielnie znaczy lepiej, myślę że w tym wypadku ta zasada nie działa – my spędziliśmy o wiele za dużo czasu w komunikacji miejskiej.
Dzień 11 – tunele Cu Chi
Jak wspomniałam wyżej nie udało nam się kupić gotowej wycieczki więc tunele zorganizowaliśmy sobie sami (opis dojazdu poniżej). Trochę szkoda, bo z tego powodu nie udało nam się już dojechać do świątyni Cao Dai w Tay Ninh.
Dzień 12 – 13 – Mui Ne i kontrpropozycja
Z samego rana wsiadamy w autobus do Mui Ne, gdzie dojeżdżamy około południa. Do dyspozycji macie pełne półtora dnia, a do zwiedzania okolicy najlepiej wypożyczyć skuter. O tym, co zobaczyć w Mui Ne przeczytacie TUTAJ .
Jeśli tak jak my nie jesteście miłośnikami plażowania i nie kręcą Was małe wydmy oraz klimat jarmarcznego wybrzeża, odpuście sobie Mui Ne. My zamiast tej miejscowości chętnie pojechalibyśmy na jeden dzień do świątyni Cao Dai a potem szybciej nad Mekong. Albo na wyspę Con Dao.
Dzień 14 – przejazd z Mui Ne w kierunku delty Mekongu
Łapiemy poranny autobus do HCMC, w którym w centrum miasta w jednej z agencji turystycznych kupujemy bilet do Ben Tre. Autobus odjeżdża późnym popołudniem więc mamy jeszcze czas na obiad w Sajgonie. Terminal autobusowy skąd odjeżdżają autobusy na południe Wietnamu znajduje się dosyć daleko od centrum, dlatego należy zabezpieczyć minimum godzinę na dojazd.
Do Ben Tre dojeżdżamy po zmierzchu. Warto wiedzieć, że w firma autobusowa odwiezie was z dworca wprost pod drzwi hotelu. My zatrzymujemy się w hotelu Ben Tre Riverside Resort.
Dzień 15 – 16 – Delta Mekongu / Ben Tre
Pierwszego dnia kupujemy w naszym hotelu wycieczkę po Delcie Mekongu. Wybieramy wersję popołudniową, co okazuje się bardzo dobrym rozwiązaniem, bo większość turystów odbyła swoje wycieczki rano. Na rzece jesteśmy tylko my i pracujący na niej Wietnamczycy. Koniecznie wybierzcie wersję z obiadem – warto!
Drugiego dnia bierzemy rowery i okolice zwiedzamy z poziomu dwóch kółek.
O tym co zobaczyć w Ben Tre pisaliśmy TUTAJ i opowiadaliśmy w tym FILMIE.
Dzień 17 – HCMC i lot do Hanoi
Porannym autobusem wracamy do HCMC skąd mamy wieczorny samolot do Hanoi.
Dzień 18 – zwiedzanie Hanoi
Ostatni dzień w Wietnamie spędzamy zwiedzając Hanoi – zaglądamy przed drzwi Mauzoleum Ho Chi Minh’a, poznajemy historię więzienia nazywanego przez amerykańskich żołnierzy-lotników „Hanoi Hilton”, wjeżdżamy na piętro widokowe w Lotte Center.
Jeśli macie pytanie o nasz plan albo chcecie zweryfikować swój, zapraszamy do kontaktu. Chętnie służymy radą i wskazówkami.
Partnerem technologicznym naszej podróży do Wietnamu był:
Rejs po zatoce Ha Long należy do głównych punktów wycieczek do Wietnamu. My również wpisaliśmy Zatokę Lądującego Smoka na listę miejsc, które chcemy odwiedzić. Jako bazę wybraliśmy wyspę Cat Ba, na której kupiliśmy rejs w lokalnym biurze turystycznym (Cat Ba Green Trail Travel, koszt: 450 000 vnd/os, ok. 19 dolarów). Wtedy też dowiedzieliśmy się, że zatoka Lan Ha znajdująca się na południowym-wschodzie od wyspy jest zarządzana przez inną prowincję, a zatoka Ha Long przez inną. I podobno dlatego, nasz rejs miał obejmować głównie Lan Ha, a z samej Ha Long jedynie fragment. Nam pasowało.
Rejs, który oglądacie w filmie miał miejsce w grudniu.
Więcej o rejsie, życiu w rybackich wioskach oraz informacje praktyczne we wpisie TUTAJ.
Chodzę po Hoi An w poszukiwaniu kadrów, a dokładnie mocno nasyconych żółtych ścian. Natykam się na idealną nad brzegiem Rzeki Cynamonowej. Nie tylko ściana jest perfekcyjna. Właśnie jestem świadkiem sceny, którą zapamiętam na długo.
Widzę staruszkę, mocno pomarszczoną, w tradycyjnym wietnamskim kapeluszu i z przełożonym przez ramiona koszem na owoce. Widzę Europejkę, która kupuje od niej kiść bananów. A potem obserwuję jak Wietnamka pozuje Europejce na tle tej pięknej, soczyście żółtej ściany. „This is my job” słyszę jak mówi po angielsku drepcząc w tę i z powrotem, by Europejce udało się uchwycić jak najlepszy kadr. Przy okazji korzystam też ja.
Tak powstają zdjęcia najsłynniejszej staruszki w Hoi An, którą zobaczycie na niejednym blogu.
Więcej zdjęć z samego Hoi An – TUTAJ
[/vc_column][/vc_row]„Nie mogę znaleźć waszego hotelu. Wysiądźcie, to gdzieś tutaj” oznajmił pomocnik kierowcy autobusu*, którym jechaliśmy z Sajgonu do Mui Ne, po czym rzeczywiście wysadził nas na ulicy. Zdezorientowani próbowaliśmy namierzyć nasz hotel, kiedy przez moją głowę przebiegała taka o to wewnętrzna dyskusja:
„– Po co tu w ogóle przyjechaliśmy? – Bo chcieliśmy spędzić Sylwestra na plaży.
– Ale po co? – Bo mieliśmy odpocząć po wielu dniach intensywnego zwiedzania.
– Naprawdę? Było tak intensywnie, że potrzebujemy odpoczynku? – No nie było. Ale przecież tak miło jest posiedzieć na plaży.
– No chyba żartuję sama z siebie. My na plaży? – No fakt, my się na plaże nie nadajemy. No ale dlatego wybraliśmy Mui Ne, żeby mieć co robić kiedy znudzi się nam na gorącym piasku.
– Mieć co robić? Czyli co? – Kitesurfing. Czerwone i białe wydmy. Bajkowy wąwóz. Rybacka wioska. Zapełnimy nimi kilka dni.”
Wszystko „załatwiliśmy” w jeden dzień, a nasz pobyt w Mui Ne skróciliśmy z wielką przyjemnością. Dlaczego?
Plaże
Dostęp do plaży wcale nie jest taki łatwy. Gęsto zabudowane wybrzeże wcale nam tego dojścia do plaży nie ogranicza, ale stawia mentalną barierę – zastanawiasz się, czy możesz swobodnie przejść przez teren restauracji, by przedostać się za murek odgradzający ją od morza, czy raczej będzie to niestosowne. A kiedy już znajdziesz kawałek odsłoniętej plaży to ani nie jest to taki kawałek do jakiegoś przywykliśmy choćby nad Bałtykiem, a do tego jest ona zaśmiecona. Ot Wietnam.
Wioska rybacka
Korakle, czyli tradycyjne okrągłe rybackie łodzie gęsto zacumowane w zatoce to widok ciekawy, bo takich łódek przed Wietnamem nie widziałam nigdzie. Niestety nie jest to też widok, dla którego warto przyjeżdżać do Mui Ne. W ogóle jest to widok, bez którego wasze życie wcale nie będzie uboższe.
Stojąc nad zatoką i wpatrując się w zacumowane łódki przypomniała mi się miejscowość Marsaxlokk na Malcie – podobnie tam i tutaj mnóstwo kolorowych łódek zacumowanych w jednym miejscu, które rysowały bardzo przyjemny dla oka obrazek. Z tą różnicą, że na Malcie wokół zatoki znajduje się wiele restauracji, w których przyjemnie było zjeść obiad czy napić się kawy z widokiem właśnie na zacumowane luzzu. Tutaj – przyjeżdżasz, robisz zdjęcia i odjeżdżasz.
Czerwone wydmy
Czerwone wydmy to taka mini pustynia przy ulicy. Co tu robić? Nie wiem. Ale turystów tutaj przyjeżdża dużo, szczególnie wieczorem kiedy promienie słoneczne nie są już tak uciążliwe. Podobno białe wydmy sa większe i można tam nawet pojeździć quadem – nam nie chciało się tam jechać.
Ładnie?
A tak to wygląda gdy obrócisz głowę w prawo. Zwyczajnie.
Bajkowy wąwóz
Najciekawsze miejsce w Mui Ne. I najładniejsze. Wąwóz położony jest pomiędzy intensywnie czerwonymi wydmami i biało-bordowymi skałami z jednej strony, a bujną zielenią z drugiej. Spacer prowadzi po dnie strumienia, które sięga kostek, a w niektórych miejscach kolan. Zwieńczeniem spaceru jest mały wodospad.
Owoce morza
To zawsze miły dodatek do pobytu nad morzem. Jest szansa, że dzisiaj wyłowione, a do tego nie ukatrupione od razu, bo leżą sobie żywe w plastikowych miskach i czekają aż wybierzesz swoją porcję. Szkoda tylko, że grillowane bez fantazji, bo niestety ale bez smaku.
*Kim jest pomocnik kierowcy? To osoba, która sprzeda wam bilet, wyda należną wodę (tak, w Wietnamie w autobusach dostajecie butelkę wody) i klapki w sypialnianych autobusach, sprawdzi adres pod który jedziecie i pokieruje kierowcę na miejsce (tak, w Wietnamie jesteście podwożeni pod hotel – zazwyczaj, bo zdarzają się wyjątki).
Wietnam to najlepszy kraj, aby rozpocząć przygodę z azjatyckim jedzeniem – jest najsmaczniej, najróżnorodniej, najaromatyczniej. Takich rzeczy się nasłuchałam, takich się naczytałam i uwierzyłam.
Wprawdzie swoją przygodę z azjatycką kuchnią zaczęłam od chińskiej (na szczęście!), to przekonały mnie te stwierdzenia i dlatego zafiksowałam się, aby odwiedzić Wietnam. Podróż do Wietnamu miała być więc kulinarną podróżą, podczas której przede wszystkim smakujemy lokalnej kuchni, a atrakcje turystyczne są do jedzenia jedynie dodatkiem. Jak żeśmy się podczas tej podróży rozczarowali… Nie, nie chcę tutaj stawiać tezy, że wietnamska kuchnia jest be. Bo nie jest. Nawet nam udało się w niej znaleźć kilka ciekawych pozycji, o których poniżej. Wietnamska kuchnia nas po prostu nie powaliła, a ponieważ oczekiwania mieliśmy wysokie, wróciliśmy do domu rozczarowani.
Zanim przejdę do opisywania tych kilku kulinarnych pozycji, które nas (a raczej mnie, bo byłam głównym testerem) zaciekawiły, słowem wstępu muszę wspomnieć, że wietnamska kuchnia jest inna w każdej części tego kraju. Są potrawy, których spróbujecie w środkowej części kraju, ale nie znajdziecie ich już na południu czy na północy. Inaczej są też przyprawiane i słynna pho podobno inaczej smakuje na północy niż na południu. Dlatego też przy poniższych potrawach znajdziecie również informację gdzie ich próbowałam.
Zaczynamy! Oto lista wietnamskich dań, których trzeba spróbować (ale nie zawsze warto).
#1 Pho
Uwierzycie, że przed Wietnamem nigdy nie jadłam pho? Serio. Jakoś mnie specjalnie nie pociągała, ale skoro byłam w mieście-stolicy pho (Hanoi) nie mogłam tej kultowej zupy nie spróbować. Wołowy bulion z makaronem i ziołami podała nam starsza Wietnamka w jednym z barów na Starym Mieście. Ot, zupa jak zupa. No dobre to jest, aromatyczne, sycące. Ale żeby oszaleć na jej punkcie? Nie moja bajka. (cena: 50 000 vnd za pho z wołowiną w Hanoi, 30 000 vnd za pho z kurczakiem na Cat Ba)
Czytaj dalej
Kiedy w XVII wieku ród Nguyen przejął panowanie nad Hue, szybko zbudował tutaj wspaniałą cytadelę, na której rezydował cały ród. W 1801 roku jeden z przedstawicieli rodu ogłosił Hue stolicą Wietnamu, która funkcjonowała tutaj aż do 1945 roku.
W trakcie I i II wojny wietnamskiej (indochińskiej) miasto było pod stałym ostrzałem, na czym ucierpiały Cytadela i znajdujące się pod miastem grobowce.
Zapraszamy Was w podróż po cytadeli w Hue oraz grobowcach Minh Mang i Khai Dinh.
Przy odbudowie Cytadeli pracował polski restaurator zabytków z Lublina, Kazimierz Kwiatkowski, ten sam który „ratował” My Son.
My Son, to kompleks hinduistycznych świątyń w Wietnamie, około godziny drogi od niezwykle urokliwego miasteczka Hoi An. Kiedy w XIV wieku naród Czamów opuścił to miejsce, świątynie wchłonięte zostały przez dżunglę.
Dzisiaj My Son porównywane jest do kambodżańskiego Angkor Wat.
Przy ratowaniu kompleksu zasłużył się polski restaurator zabytków z Lublina, Kazimierz Kwiatkowski. Jego imieniem został nazwany jeden z placów w Hoi An gdzie również ustawiono pomnik upamiętniający wkład Polaka w prace przy restaurowaniu kompleksu świątyń My Son.
Wietnam, trzysta tysięczne azjatyckie miasteczko Ben Tre, które wybraliśmy na naszą bazę w delcie Mekongu.
Ben Tre nazywane jest kokosową krainą. Rzeczywiście, gdzie się obejrzysz otaczają cię palmy kokosowe, a drzewo to ma w tym miejscu bardzo szerokie zastosowanie – z wnętrza owocu robi się olej kokosowy, kosmetyki czy cukierki, łupinę zamienia się w miski, które turyści zabierają do swoich domów, liście wykorzystywane są w kuchni, pnie służą do budowy domów a jeszcze inne części do ich ogrzewania.
Co można robić w Ben Tre? Można się wybrać w rejs po delcie Mekongu, albo na rowerową przejażdżkę i pozaglądać przez okna, wsadzić nos za furtkę, zajrzeć do małej buddyjskiej świątyni, pogadać z panem który robi kadzidła i wie gdzie jest Warszawa…
O naszym pobycie w Ben Tre przeczytacie TUTAJ
Chcieliśmy w końcu wypocząć. Po dwóch tygodniach transferów i nowych miejsc, chcieliśmy osiąść gdzieś, gdzie w końcu odpoczniemy. Zawsze w sumie tak mamy w podróży, że po pewnym czasie jesteśmy zmęczeni ilością hoteli (a najbardziej męczą te nietrafione), wewnętrznymi podróżami i tempem. W Azji dodatkowych punktów zmęczenia dodaje hałas i ciągłe „piii piii”, które słyszymy na ulicach. Tak więc padło na Ben Tre, o którym przeczytaliśmy, że zagląda tam niewielu turystów i jeszcze mniej zorganizowanych wycieczek z Ho Chi Minh. To był strzał w dziesiątkę.
Ben Tre to trzysta tysięczne azjatyckie miasto, ale jak na Azję jest tak małe, że masz poczucie bycia na wsi. Nasz hotel znajdował się na jednym z końców miasta, przy skrzyżowaniu rzeki Ben Tre i jednej z odnóg delty Mekongu. Czasami podjechał tu jakiś dzieciak na rowerze, rano było słychać pyrkanie łódek, które wypływały na rzekę, ale generalnie bardzo cicho i spokojnie.
Ben Tre nazywane jest kokosową krainą. Rzeczywiście, gdzie się obejrzysz otaczają cię palmy kokosowe, a drzewo to ma w tym miejscu bardzo szerokie zastosowanie – z wnętrza owocu robi się olej kokosowy, kosmetyki czy cukierki, łupinę zamienia się w miski, które turyści zabierają do swoich domów, liście wykorzystywane są w kuchni, pnie służą do budowy domów a jeszcze inne części do ich ogrzewania.
Pierwszego dnia kupujemy wycieczkę po Mekongu w recepcji naszego hotelu – jest niewiele droższa niż ceny, które znajdujemy w Internecie. Umawiamy się na godz. 13:00 co okazuje się być kolejnym strzałem w dziesiątkę. Wszyscy odbyli swoje wycieczki rano i po południu na rzece jesteśmy my na naszej wycieczkowej łodzi oraz pracujący na rzece i żyjący z niej lokalsi. Rejs po rzekach ma swój plan, który dla każdego wygląda jednakowo: rejs łódką motorową po rzece Ben Tre – zwiedzanie fabryki cegieł – rejs w kierunku małej rzeki – przesiadka do niby tuk tuka – zwiedzanie manufaktury cukierków kokosowych – poczęstunek lokalnymi owocami – zwiedzanie manufaktury mat – przejazd na obiad (swoją drogą jeden z najlepszych w Wietnamie) – rejs łodzią wiosłową wśród palm kokosowych – powrót do hotelu. Mimo dokładnego odhaczania programu jesteśmy zadowoleni.
Drugiego dnia bierzemy z naszego hotelu rowery i wracamy w to samo miejsce, gdzie pływaliśmy wiosłową łodzią. Tym razem oglądamy codzienne życie ludzi zaglądając przez furtki do ich domostw. Co i rusz mijamy miejsca, które przykuwają naszą uwagę – widzimy rozłożone na deskach kokosowych i suszące się na słońcu papier ryżowy oraz placki bananowe, zaglądamy do świątyni buddyjskiej, mijamy dom, w którym cała rodzina robi kadzidła…
Na obiad ponownie udajemy się do miejsca, w którym jedliśmy dzień wcześniej w ramach zorganizowanej wycieczki. Ciągnie nas tutaj przede wszystkim do pysznych spring rolls’ów, które samodzielnie rolujemy z papieru ryżowego, makaronu ryżowego, świeżych ziół, ogórka, ananasa i ryby „ucho słonia”. Smażone banany na przystawkę i słodkie owoce na deser i jesteśmy w raju.
Idealizuję nasz pobyt w Ben Tre, bo miał miejsce po całkowicie nieudanym Mui Ne (dlaczego? O tym w odrębnym poście). Żeby było jasne, nad Mekongiem jest dokładnie tak samo jak w innych miejscach Wietnamu – jest brudno, rzeka jest zasyfiona i od rana do wieczora płyną nią śmieci. Widoki też specjalnie nie powalają. Tym co różni to miejsce od innych, które odwiedziliśmy w Wietnamie jest to, że jest ciszej (bo mieścina jest mniejsza i więcej ludzi jeździ tu jednośladem).
Intensywne kolory ścian z przeważającym odcieniem żółci, obrastająca je pleśń i wilgoć, które dodają tym ścianom jeszcze więcej uroku, kolorowe lampiony rozświetlone nocą oraz klimatyczne kawiarnie – z tym kojarzyć będę Hoi An.
O klimacie Hoi An słyszałam sporo, natomiast miasteczko wybrałam z uwagi na położony niedaleko My Son. I o ile to opuszczone hinduistyczne sanktuarium mnie w jakiś sposób rozczarowało, to Hoi An mnie oczarowało. Stare miasto jest bardzo klimatyczne. Niczego nie odejmuje mu również tłum turystów, o których przychodzi nam tutaj co i rusz się obijać.
Hoi An gości nas w deszczu. Mamy niedługie przerwy między jednym opadem a drugim, kiedy to wychodzi słońce i rozświetla ciemnożółte albo bordowe ściany.
Miasto kilkukrotnie przeżywało powódź co odbiło się właśnie na tych intensywnie kolorowych ścianach, które wydają się być brudne. Wilgoć, która je obłazi dodaje moim zdaniem ulicom Hoi An jeszcze więcej uroku.
Hoi An to miasto lampionów, którymi rozświetla się stare miasto. Wąskie ulice wieczorem oświetlają rozwieszone nad nimi oraz w witrynach lokali lampiony. Można też kupić kartonowy lampion, zapalić świeczkę i puścić na rzekę – z brzegu lub prosto z łódki podczas wieczornego rejsu.
Hoi An oczarowuje nas też w końcu smakami, na które musieliśmy tyle czekać w Wietnamie. Tutaj próbujemy delikatnych pierożków banh vac nazywanych „białą różą” oraz aromatycznego makaronu cao lau. Tutaj też decydujemy się na słynną wietnamską kanapkę banh mi, które dotychczas nas raczej odrzucały niż zachęcały (o jedzeniu popełnimy odrębny post). Przerwy między spacerami spędzamy w klimatycznych kawiarniach, których tutaj nie brakuje a mimo wszystko może zdarzyć się, że zabraknie w nich miejsca.
Zobaczenie na własne oczy Ha Long Bay było podróżniczym marzeniem. W grudniu jednak byłam w stanie odpuścić sobie to miejsce – spodziewałam się wiecznej mgły i zimna które ciągnie od wody. Nie chciałam aby powtórzyła się historia z Zhanghijaije, kiedy to przez 3 dni większość czasu spędziliśmy w hotelu oczekując aż przestanie padać (a kiedy już przestawało, to mgła była tak gęsta, że nie widzieliśmy tych zjawiskowych jakby uwieszonych w powietrzu skał – po prostu nie widzieliśmy nic). Plan na Wietnam był następujący – lądujemy w Hanoi bo tak było taniej i jak najszybciej uciekamy w kierunku południa, czyli tam gdzie ciepło. Szkoda mi jednak zrobiło się Ha Long Bay (bo nie wiem czy jeszcze kiedyś przyjadę do Wietnamu, a dla samej zatoki biletów bym nie kupiła). Z moich dwóch obaw sprawdziła się jedna – zimno na łodzi, zimno w pokojach hotelowych (a spaliśmy w dwóch), zimno wieczorami, bo w ciągu dnia w miasteczku prawie 20 stopni. Mgły nie było. Była ładna widoczność. Chociaż słońca też nie było, co akurat widać na zdjęciach.
Rejs po zatoce był głównym punktem i nie nastawialiśmy się na nic więcej. Jako bazę wybraliśmy wyspę Cat Ba, na której kupiliśmy rejs w lokalnym biurze turystycznym (Cat Ba Green Trail Travel, koszt: 450 000 vnd/os, ok. 19 dolarów). Wtedy też dowiedzieliśmy się, że zatoka Lan Ha znajdująca się na południowym-wschodzie od wyspy jest zarządzana przez inną prowincję, a zatoka Ha Long przez inną. I podobno dlatego, nasz rejs miał obejmować głównie Lan Ha, a z samej Ha Long jedynie fragment. Nam pasowało.
Plan wycieczki wszystkie opuszczające port Beo łodzie miały ten sam. Najpierw długi rejs w kierunku Halong Bay, po drodze zahaczając o rybne wioski na wodzie.
Unoszące się na wodzie domostwa mijamy już po wyjściu z portu. Ja widzę je po raz pierwszy, więc spust migawki lata jak szalony. Tutaj też toczy się normalne codzienne życie – ktoś wiezie zakupy, pies szczeka, kobieta robi pranie, kot leniwie przechadza się między rybimi siatkami. Nie widzę dzieci, ale dopytuję naszego opiekuna łodzi i dowiaduję się, że codziennie o 6 rano podpływa tutaj specjalna łódź, która zgarnia dzieciaki do szkoły.
Dopływamy do Halong Bay i nasz opiekun wskazuje nam formy skalne, na które powinniśmy zwrócić uwagę. Halong Bay to podobno blisko 2000 wysepek i skał wystających wprost z wody. Lan Ha jest mniejsza i liczy ich około 300.
Następnie cumujemy w jednej z malowniczych zatok, w której latem można popływać. Tutaj też jemy obfity lunch (w cenie rejsu).
Kolejny przystanek jest przy małej farmie rybnej w Hang Ca, gdzie większość grupy wsiada w kajaki i udaje się na oglądanie jaskiń (Bat Cave, Dark Cave, Bright Cave, ok. 1,5 godz.). My zostajemy.
Latem byłby przystanek na kąpiel, ale przypominam, że jesteśmy tu w grudniu. Omijamy więc ten punkt programu i lądujemy na Monkey Island. Jak wskazuje nazwa, żyją tu małpki, które mam wrażenie odprawiają popisówkę przed turystami.
My wbiegamy na punkt widokowy, który znajduje się na jednym ze wzgórz. Ja na sam szczyt nie docieram, ale jestem prawie prawie. Radzę wziąć lepsze buty niż tenisówki – nie ma wyraźnie wyznaczonego szlaku, kamienie są śliskie, chwilami bywa ciężko. W mojej grupie kilka dygających par nóżek i szlochy ze strachu się zdarzyły.
Zatoka nie powaliła mnie, ale nie dlatego, że nie jest tutaj ładnie. Bo jest. Jest bardzo malowniczo. Jest nawet dosyć spokojnie jak na kilkanaście pływających w tym czasie łodzi wycieczkowych. Przypominam też, że jesteśmy tutaj w grudniu, na łodzi jest dosyć zimno więc większość z nas ponad połowę rejsu spędza na dolnym pokładzie. Nadal uważam, że grudzień nie jest najlepszą porą na odwiedzenie tego miejsca i powinnam była posłuchać intuicji.
Pamiętam też jak bardzo zachwyciłam się widokiem podobnych skał wapiennych w Chinach. Jak nie mogłam przestać ich fotografować podczas rejsu po rzece Li. I między innymi właśnie dlatego nie odurzyłam się widokami w Halong Ba czy Lan Ha Bay – bo ja już podobne skały widziałam. Myślę, że gdybym nie była nad rzeką Li, przeżywałabym dzisiejszy dzień jak wtedy.
Cat Ba nie oferuje nic specjalnie ciekawego i nie ma sensu zostawać tutaj dłużej. Jest wprawdzie park narodowy na wyspie i można wybrać się na trekking nawet w kilka miejsc. Są też plaże, więc latem w ciągu dnia można się powygrzewać na piasku. Wieczorem to typowe nadmorskie miasteczko, wypełnione barami i restauracjami, w których zabija się wieczorny czas w oczekiwaniu na jutro. Same bary i restauracje raczej nie zachęcające, i mimo iż mamią klientów świeżymi owocami morza w wystawionych na ulicy akwariach, to jedzenie takie sobie (a można nawet biegającego szczura wypatrzeć). Więc czy jest sens tutaj siedzieć? Prawdę mówiąc zastanawiam się czy opcja wykupienia wycieczki z Hanoi, w ramach której odbiorą was z hotelu, spędzicie w zatoce dzień, a potem do tego hotelu was odstawią nie jest wystarczająca.