„Hotel mamy na starym mieście, w obrębie murów miejskich” – powiedziała M., kiedy wybierała miejsce do spania w Xi’an. Świetnie, będzie wszędzie blisko, w miarę centralnie, tylko może staro, bo przecież stare miasta są stare i znów może nie będzie odpływu w prysznicu, albo będzie śmierdzieć itp.
Wyobrażenia o starych miastach i murach miejskich, wyniesione z europejskiego podwórka okazują się nieco niewystarczające. Siedzisz sobie i myślisz oglądając mapkę przewodniku, że żeby dostać się z PKP do hotelu chyba bez sensu jest brać taksówkę czy metro. Przecież to będzie rzut beretem. W Warszawie od Kolumny Zygmunta do Barbakanu jest niecałe 500m, W Krakowie od Barbakanu przez Grodzką na Wawel 1,2km. Kto taki kurs weźmie. I trach! Po dwóch tygodniach w Chinach wpadasz. Mury miejskie są nieco większe. Od bramy do bramy na przeciwległym końcu jest… blisko 5km. Zmierzyłem to teraz, bo w nocy kiedy tam dojechaliśmy i próbowaliśmy się odnaleźć sądząc, że za góra 20 minut weźmiemy prysznic, byłem w stanie tylko kląć i wyzywać Chińczyków od Mongołów. W sumie nie wiem za co, bo przecież chyba nie za cywilizację, która zbudowała te mury w czasach Dynastii Ming (1368–1644), nie za to, że miały one w sumie długość 27 kilometrów (teraz nieco mniej) i były tylko murami wewnętrznymi, gdyż rozrastające się miasto miały jeszcze mury zewnętrzne. Tak, to jest ta chińska skala.
Xi’an to dawna stolica Chin…
Xi’an nie jest urokliwym miastem. W zasadzie bywa się tam ze względu na mauzolea, z których najsłynniejszym jest mauzoleum Terakotowej Armii. Jest też kilka innych równie ciekawych, jednak nie sposób do nich dotrzeć bez miejscowego przewodnika. Na dworcu PKP czy PKS mamy bardzo prostą konotację: biały=terakota. Idziesz tam, tam masz autobus. Noe ale ja chciałem… Nie ma, że chciałem, nic nie rozumiem, nie wymachuj mi tu przewodnikiem, idź tam, zarobiony jestem. W efekcie nie zobaczyliśmy Grobowca Cesarza Jingdi i Świątyni Famen opisywanych jako równie ciekawe, a dużo mniej zatłoczone.
Wrażenie robi Bell Tower i Drum Tower po zmroku. Jest podświetlone prześlicznie przez chińskie diody wyciągające kolory tego budynku. Weszliśmy też do obu do środka, gdzie oczywiście zorganizowano wystawę ogólno – historyczną. Ciekawe były np. piece i ceramika, z których były wykonane. Można podjechać też do Big Wild Goose Pagoda na południu miasta, ale punktem obowiązkowym jest Muzułmański Kwartał. My potraktowaliśmy go trochę jak stołówkę, ale jest on miejscem ciekawym samym w sobie. Skośnooki Muzułmanin dla człowieka przyzwyczajonego do schematów jest widokiem niecodziennym, wywołuje dysonans. Co więcej z wyzwolonej i zlaicyzowanej przestrzeni pełnej panienek w krótkich spódniczkach przenosisz się naglą w strefę hidżabów, bród i wąsów. Kurcze, patrząc na to powinienem być dużo bardziej na Zachód… Bardzo ciekawym miejscem jest kompleks Wielki Meczet. Kompletnie nie przypomina on meczetów. Architektura i detale są typowo orientalne, symbolika muzułmańska jest znikoma, a gdzieś na końcu kompleksu jest duża sala służąca do kultu. Niestety wejść tam nie można, ale przez płotek dostrzegamy już typowo meczetowy wystrój: dywany, surowość (choć to nie zawsze się zdarza, zobacz Iran) i gołe żarówki. Islam daje się też odczuć poprzez charakterystyczne pomruku imamów z sal – najwyraźniej – szkół koranicznych. Ciekawie.
Tak jak my przyglądaliśmy się dziwności anturażu islamu, tak biali na ulicach Muzułmańskiego Kwartału przyglądali się kolorowym straganom i jeszcze bardziej kolorowemu żarciu. Oni nie jedli, nie wciągali jak my, oni robili zdjęcia. To fajna obserwacja, ale zauważyłem to dopiero jak byłem syty. Ekspresyjni Amerykanie, perfekcyjni Niemcy, a nawet tchórzliwi Francuzi chodzili swoimi grupkami i napawali się widokiem. Można i tak, bo to bardzo fajnie wygląda. Ulica jest niezwykle barwna (ledy i barwy we wszystkie składowe RGB, żółć, czerwień szyldów) straganami i samym jedzeniem. To bardzo kontrastuje z czarno białym islamem. O samym jedzeniu więcej TUTAJ.
Ten wpis musiałem napisać ja z jednego prostego powodu. Technologii i inżynierii, która w muzułmańskim kwartale widoczna była na każdym kroku. Może to nadużycie z tą technologią, ale zdecydowanie było to też miejsce wpisujące się w szlak przemysłowy. Każdy, ale to dosłownie każdy z wystawców i restauratorów zaopatruje się w narzędzia kuchenne w miejscowej Castoramie. Powszechnie używa się tu szpachelek wąskich i szerokich do mieszania, pacek do zagarniania, młotków do zbijania racuchów czy mięsa, śrubokrętów do przebijania kokosów, młotków glazurniczych do mas cukierniczych, pędzli dwu-, trzy- calowych do sosowania… Obawiam się, że na zapleczach w niejednej knajpie stała betoniarka.
Idąc tą ulicą wypatrujcie koniecznie pierwszej noodlarnii. Poznacie ją po kucharzach w białych kitlach pracujących na zewnątrz (opis z popularnego przewodnika na L.). Betka pomyślicie… jest tam takich z pięćdziesiąt. Dokładnie takich jak w przewodniku. No ale to w końcu są Chiny. Kraj podróbek.